Marzył o koszulce z orzełkiem, doznał ciężkiej kontuzji na sparingu KS Łomianki. Przez niekompetentnego lekarza groziła mu amputacja nogi, wkrótce przez kolejny błąd lekarski mógł wykrwawić się na śmierć. W najczarniejszej godzinie rękę podał mu Jacek Magiera, który znał jego brata… z tramwaju. Dziś Janek Stolarski ma swój klub, Rozwój Warszawa, którego ideą jest ratowanie stołecznych talentów, chłopaków próbujących wyjść z zakrętu. Jego historia to opowieść o niezłomności, pasji, ambicji, ale też ciekawy wgląd w to jakim człowiekiem jest trener Legii Warszawa. Zapraszamy.
***
Łomianki. Czwarta liga. Wyszedłem na sparing i walczyłem niesamowicie. Wkładałem głowę tam, gdzie kto inny bałby się włożyć nogę. Raz przewrotką wybiłem z własnego pola karnego. Ratowałem i rozprowadzałem, świetnie mi się grało. Trzydziesta piąta minuta, mijam gościa, ale piłka mi uciekła i szła po linii. Chciałem ją wślizgiem utrzymać na boisku, ale nie zauważyłem nadbiegającego obrońcy. Nie mogłem się już cofnąć, na dupie jechałem, on też nic nie mógł zrobić. Wpadł we mnie kolanem. Jakby wjechał korkami rozciąłby skórę, zaszyliby zaraz i spoko. A tutaj wpadł na mnie całym ciężarem ciała prosto w piszczel. Nie miałem ochraniaczy, bo nie ukrywajmy – osiemdziesiąt pięć procent zawodników nie gra w ochraniaczach na sparingach. Tylko na lidze sędziowie sprawdzają, choć i tak widziałem, że koledzy sobie czasem gazety czy kartony wkładają, żeby tylko było widać, że coś jest.
Ból poczułem taki, jakby mi nogę złamało, choć złamana nie była. Takie dwa bąble się pojawiły. Zadziałała adrenalina i chciałem wrócić gry, ale nie mogłem nawet na tej nodze stanąć. Dali mi zamrażacz, ale nie wytrzymywałem. Na jednej nodze podskoczyłem do szatni. Prawie mdlałem z bólu. Czułem się masakrycznie. Trener po meczu przyszedł i pyta, czy będę w tym tygodniu do treningu, bo musi podjąć decyzję co do mnie. Powiedziałem tylko, że dam znać za kilka dni. Zapytałem, czy ktoś nie mógłby mnie podwieźć do domu, bo trochę słabo skakać na jednej nodze z Ursusa na Wolę. Zawiózł mnie kierownik, na trzecie piętro wszedłem – a raczej wskoczyłem – już sam. W domu okłady, noga w górze. Nic kompletnie nie pomagało. Po dwóch godzinach uznałem, że nie wytrzymam z bólu i poprosiłem mamę, żebyśmy pojechali na ostry dyżur.
Lekarz, który tam był… masakra. Totalnie niekompetentny. Powiedział, że trzeba zrobić prześwietlenie. Jakie prześwietlenie, jak czuję, że nie mam złamania kości? Tu trzeba USG! Ale on, że rentgen, potem potwierdził, że nie ma kostnego uszkodzenia i wymyślił, że mnie wpakuje w gips. Usztywni, bo noga jest tylko zbita. Już mi wypisał zlecenie na gipsownię. Cofnąłem się, że nie ma opcji. To dostałem w końcu tylko zastrzyk ketonalu i wysłali mnie do domu. Brat i mama poszli spać, ale u mnie bez zmian – nie wytrzymywałem z bólu, łzy ciekły po policzkach. Znalazłem w internecie kontakt na ostry dyżur sportowy. Skoro państwówka nie pomaga, to tam powinni wiedzieć co mi jest. Zbudziłem rodzinę, poprosiłem ich o pomoc, bo sam już nie mogłem się poruszać o własnych siłach. Nawet na zdrowej nodze nie mogłem stanąć, słaniałem się.
Lekarz pierwsze co zrobił, to wbił mi w nogę ciśnieniomierz. Kreskę wywaliło na stan krytyczny. Wiedział po paru chwilach, że to zawał mięśnia. Nie ma przepływu krwi, zrobił się zator. Próbował wyciągnąć krwiaka taką strzykawą, co robią w Ekstraklasie i w pierwszej lidze, a po czym po dwóch tygodniach wracasz do gry. Tutaj nie dało rady. Minęło zbyt dużo czasu, zrobił się zakrzep. Lekarz powiedział, żebym poszedł do kasy zapytać ile będzie kosztować leczenie. Powiedzieli mi, że tysiąc za wizytę i trzynaście tysięcy za operację i hospitalizację. Jak wcześniej miałem mgłę przed oczami, tak wtedy momentalnie zrobiły mi się oczy jak pięć złotych. Wróciłem do gabinetu: panie doktorze, nich mi pan wypisze szybko jakieś skierowanie do szpitala państwowego. Napisał, że w trybie natychmiastowym trzeba mnie ratować, wysłał informację co mi jest. Pojechaliśmy.
Na ostrym dyżurze w tym czasie zmienił się lekarz. „Nowy”, gdy mu powiedziałem, że byłem tu kilka godzin temu, wściekł się. Dlaczego nie zrobiono USG? Ma pan stan krytyczny, temu można było zapobiec, a teraz niewiele da się zrobić. Konieczna jest operacja. Gdy wozili mnie na badania, wciąż się łudziłem, że spoko, że to zaraz zejdzie, ale zaraz wjechałem na stół operacyjny. Mięsień piszczelowy umierał. Groziło mi, że albo w ogóle nie będę mógł chodzić, albo będę chodził o kulach całe życie. Doktor powiedział, że nie ma nawet czasu na znieczulenie miejscowe, bo to zajmuje około czterdziestu pięć minut.
I wszystko czułeś?
Wszystko. Na sali powiedzieli mi: panie Stolarski, tu ma pan wacik, żeby pan sobie nie odgryzł języka. Pan go nie ciumcia jak smoczka, tylko trzyma. Nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Gdzie ja jestem? Przed chwilą grałem w piłkę, a tutaj ktoś na żywca rozcina mi nogę. Po drugim nacięcia zeszła krew z zatoru. Ból zelżał. Ze zmęczenia zasnąłem. Zbudziłem się na sali dla pacjentów. Leżałem z otwartymi ranami i krwawiłem. Widzę, że krwi coś dużo, wołam pomoc, ale pielęgniarka stwierdza, że to normalne. Okazało się jednak, że zjebali operację. Zamiast naciąć równo, żeby z krwiaka zeszło ciśnienie, to nacięli mi razem z naczyniami krwionośnymi. Czyli wykrwawiałem się z całego organizmu. Dwadzieścia minut mija, czuję, że mam mokro pod karkiem. Spociłem się czy jak? Macam – krew. Całe łóżko we krwi. Materac mi przenosili, zmieniali pościel, jakieś opatrunki. Czułem, że mdleję, odchodzę. Wykrwawiałem się na śmierć. Mama mnie po buzi biła, żebym się ocucił, pacjenci wokół modlili się za mnie.
Bałeś się, że umrzesz?
Wierzyłem, że wyjdę z tego, ale nie miałem siły myśleć co dalej, walczyłem żeby ciągle mieć otwarte oczy i nie zemdleć. Po tylu godzinach bólu ta krew mnie dobijała. Zrobili mi transfuzję, przetoczyli trzy litry krwi, bo straciłem jej bardzo dużo. Przyszedł lekarz i powiedział: panie Stolarski, nie będzie się pan tak męczył, bierzemy pana na operację. Drugą tego dnia. Tym razem zrobili mi znieczulenie miejscowe, bo powiedzieli, że szycia naczyń krwionośnych żaden człowiek by nie wytrzymał. Umarłbym z bólu, są zbyt unerwione. Nie czuć nóg to jednak też strasznie dziwne uczucie. Inaczej zaczynasz patrzeć na tych, którzy mają tak na co dzień. Ja podczas operacji odpłynąłem ze zmęczenia. Po pobudce przeraziłem się, że nie mogę ruszać nogami. Co się dzieje? Operacja się nie udała? Ale po dwóch godzinach czucie wróciło.
O czym wtedy myślałeś?
O piłce. Gdy spytałem lekarza kiedy mogę wrócić na boisko, powiedział, że jeśli futbol, to już tylko na PlayStation. Drugie takie zderzenie i czeka mnie amputacja. Byłem załamany. Wszystko postawiłem na piłkę. Szczebel bo szczeblu piąłem się w górę, a tutaj w jednej chwili upadłem na samo dno. W szpitalu siedziałem dwadzieścia dni, czekali aż mi się wszystko zabliźni. Znieczulali mnie na czyszczenie ran, bo tego bólu też nikt by nie wytrzymał. Wciąż istniało ryzyko amputacji. Najmniejsza bakteria wdałaby się i koniec, już nie do odratowania. Potem zrobili mi też przeszczep skóry. Patrzyłem na swoją nogę: ja pierdzielę, jak po wojnie. Brak skóry i wielka dziura, przez którą widziałem mięsień, wszystko. Jak z horroru. Wzięli mi skórę z uda i pamiętam, że miałem wtedy znieczulenie, ale byłem świadomy. Odkładali pobraną skórę do pojemniczka z wodą, która utrzymywała ją w odpowiedniej temperaturze do przeszczepu. Patrzyłem na swoją skórę w pojemniku i myślałem: Jezu, co tousię dzieje? Jakiś ze mnie transformers będzie?
Co robiłeś podczas dwudziestu dni w szpitalu?
Czytałem biografie piłkarzy, oglądałem filmiki Neymara, Ronaldo, patrzyłem też na swoje zdjęcia z przeszłości. Uroniłem parę łez. Tęskniłem za futbolem. Ciągle miałem w głowie piłkę i knułem pomysły na to jak wrócę. Gdy już wyszedłem ze szpitala, miałem chodzić do przychodni na zmianę opatrunków. Przestałem, bo pielęgniarki powiedziały, że mam sobie wybić grę w piłkę z głowy. “Chłopaku, chcesz być zdrowy? Chyba nie chcesz stracić nogi?” . Denerwowało mnie to. Nie zwracałem uwagi na słowa lekarzy. Raz wypaliłem: jak stracę nogę, to będę grał w ampfutbol! Chore podejście, teraz to wiem. Ale gdyby nie to podejście, w trzeciej lidze bym nie zagrał.
***
Mój brat, Karol, zrezygnował po rundzie z grania w Pogoni Mogilno. Wracał stamtąd załamany. Nie wiedział co ze sobą zrobić i postanowił jechać do centrum coś sobie kupić. Widzi, że podjeżdża na przystanek tramwaj 24, ale był daleko, więc odpuścił. Ale ten tramwaj stoi, stoi i stoi, więc zerwał się i pobiegł. Zdążył, zamknęły się drzwi. Rozgląda się, patrzy, siedzi ktoś jakby znajomy. Siwe włosy. Na telefonie tapeta Legii, na kurtce herb.
Jacek Magiera.
Wtedy trener rezerw. Karol jechał i myślał: nie mam klubu, może zagadam? Może wziąłby mnie na testy do dwójki? Przejechał swój przystanek, potem następny. W końcu uznał – dobra, raz się żyje. Podbił:
– Dzień dobry panie trenerze, nazywam się Karol Stolarski, ostatnio grałem w Pogoni Mogilno w trzeciej lidze, szukam klubu. Czy byłaby możliwość przyjścia na trening rezerw?
– Dobrze. Zapisz sobie mój numer, spotkamy się, porozmawiamy.
Karol trenował w Legii trzy tygodnie, miał nawet indywidualne ćwiczenia z trenerem Jackiem. Po wszystkim trener powiedział, że piłkarsko wygląda spoko, ale potrzebny jest rok ciężkiej pracy fizycznej i mentalnej, żeby dorównać chłopakom. Będziemy w kontakcie, możemy się zawsze spotkać. Na koniec przypomniał, że to fajna historia z tym jak się spotkali.
– Jak myślisz, ile razy jechałem tramwajem?
– Nie wiem trenerze.
– Dwa razy. Widać los chciał, żebyśmy się poznali.
To wszystko zdarzyło się rok przed moją kontuzją. Gdy wyszedłem ze szpitala, spytałem Karola, czy nie zadzwoniłby do trenera zapytać o pomoc w rehabilitacji. Karol trochę się wahał, jak wtedy w tramwaju, ale zadzwonił. Powiedział, że brat ma kontuzję i potrzebna pomoc. Jacek Magiera powiedział: spoko, przyjedźcie, poznamy się. Pójdę z nim do lekarza. I tak było. Pojechałem na Legię, poszedłem do doktora Tabiszewskiego, potem moją rehabilitację prowadził pan Marcin Bator. Jemu i wszystkim, którzy mi pomogli, jestem bardzo wdzięczny.
Samego Jacka Magierę też poznałeś.
Miałem z nim styczność około trzy miesiące jak byłem na Legii. Poznaliśmy się dobrze, chyba mogę nawet powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Na początek powiedział mi tak: Janek, ja mam swoje obowiązki, Marcin ci pomoże, a tu masz rozpiskę. Będę do ciebie zaglądał. To była cenna szkoła życia, miałem stworzone warunki, żeby wrócić do zdrowia, ale zależy tylko ode mnie, czy tak się stanie. Trener Magiera otwierał mi siłownię, ale pracowałem w niej sam. Potem trener Magiera aplikował mi pierwsze proste treningi z piłką, starał się też bardziej mentalnie mnie odbudować. Dużo razy zostawaliśmy po treningu i rozmawialiśmy.
Przeczytałeś książkę “Szczęście czy fart”, którą wszystkim poleca?
Mało przez nią nie straciłem rehabilitacji.
Dlaczego?
Trener Magiera dał mi tą książkę: słuchaj Janek, ona pomoże ci w biznesie. Tak specjalnie mnie podszedł, ale ja myślałem wtedy: po co mi jakiś biznes? Ja chcę tylko wrócić do zdrowia. W domu rzuciłem książkę na biurko i nawet do niej nie zajrzałem. Gdy trener spotkał mnie na Legii spytał: przeczytałeś książkę? Coś ściemniałem, że jeszcze czytam. Po tygodniu na obiedzie pyta znowu: Janek, przeczytałeś książkę? Kłamałem, że zajrzałem, ale widać było, że kręciłem. Nastało dwadzieścia minut niezręcznej ciszy.
Zawiodłeś.
Zawiodłem. Nawet nie chciał ze mną rozmawiać. Ja coś zapytałem, on nic. Strasznie czerwony się zrobiłem ze wstydu. Wstaliśmy, podał mi rękę: Janek, nie mogę ci dalej pomagać. Jak będziesz gotowy to się odezwij. Wyszedłem załamany. Co teraz? Biegnę do domu, czytam książkę na głos, całą na jeden raz. Od razu uświadomiłem sobie jaka jest ważna. Dzisiaj sam ją polecam chłopakom, których prowadzę, rozdałem już kilku w szatni. Wtedy zaraz po lekturze zacząłem dzwonić do trenera Jacka. Nie odbierał. To pisałem sms-y z cytatami, moimi przemyśleniami na jej temat. Na drugi dzień się odezwał: dobra Janek, przyjedź. Od razu czułem, że nasza relacja się zmieniła. Większe zrozumienie. To była znakomita lekcja, tak samo zresztą jak ta, którą wyniosłem z książki. Przed lekturą sceptycznie byłem nastawiony. Nie czytałem wcześniej za wiele książek. Po niej uświadomiłem sobie ile potrafi dać dobra książka. Teraz czytam np. o psychologii sportu, młodemu trenerowi może się też przydać np. biografia Fergusona.
Jakie rady od trenera Magiery pamiętasz?
Wszystko zależy ode mnie. Wszystko jest możliwe, a marzenia się spełniają. Nieważne w jakim miejscu jesteś, ważne w jakim chcesz być i czy nad tym pracujesz. Poza tym pokazał mi jak ważne jest słuchać. W biografii Fergusona przeczytałem: dlaczego pan Bóg dał nam dwie pary oczu, dwie pary uszu, a jedne usta? Żeby dwa razy więcej słuchać i patrzeć, niż mówić. Zwykle nasze spotkania z trenerem Jackiem wyglądały tak, że ja mówiłem o wiele więcej. On mówił mało, ale konkretnie. Ale podczas rehabilitacji na Legii też miałem chwilę słabości.
Jaką?
Robiłem trening od dechy do dechy, wracałem do zdrowia. Trenowałem ciężko i bardzo w siebie wierzyłem. Ale pewnego razu szedłem korytarzem z siłowni, a drugiej strony z treningu wracali zawodnicy rezerw. Tknęło mnie, że nigdy im nie dorównam, że nigdy nie będę w takim miejscu jak oni. Przypomniałem sobie jaką mam sytuację zdrowotną. Gdzie ja grałem? Najwyżej w okręgówce? Co ja tutaj robię? Straszny, czarny moment. Wróciłem do szatni, usiadłem, wkrótce przyszedł trener. Usiadł obok. Janek, co tak siedzisz? Widział, że coś sie ze mną dzieje, że dziwnie odpowiadam, że jestem smutny. Powiedziałem: trenerze, ja nigdy nie dorównam tym chłopakom z rezerw. Nie mam szans tutaj grać czy gdziekolwiek, nawet po rehabilitacji. Widzę jak na mnie patrzą, że mają mnie za gorszego. Niektórzy się mną interesowali, pomagali, ale inni patrzyli z góry w stylu – kim ja tu jestem i co tu robię. Wtedy uroniłem parę łez. Nie mogłem powstrzymać płaczu, choć wstydziłem się tego bardzo przed trenerem Jackiem. On złapał mnie mocno za szyję. Jego standardowy gest. Mówi: uspokój się. Jak myślisz, ilu zawodników przede mną płakało? Nie miałem pojęcia, ciągnął dalej: czterech. I wszyscy potem zagrali w kadrze. Nie mogę ci powiedzieć jacy to gracze, ale wszyscy, którzy uronili łzę przede mną, zagrali w reprezentacji. I wtedy mi się lampka zaświeciła. To był jakby znak, że też mogę to osiągnąć. Mówiłem trenerowi czasem o swoim marzeniu, że chciałbym zagrać na MME w Polsce. Nigdy nie powiedział, że to niemożliwe, tylko, że różne rzeczy się dzieją w życiu i wszystko zależy ode mnie.
Zeszliśmy na dół, ja już pocieszony, podbudowany na duchu. Patrzę, coś się dzieje na stadionie Legii. Impreza Biedronki. Trener Jacek poszedł do swojego pokoju, mi mówi: poczekaj chwilę. Wyszedł stamtąd w stroju reprezentacji. Janek, idź na VIP, ja sobie zagram w meczu – gra kadra Biedronki kontra byli reprezentanci. Cały mecz obejrzałem, potem przyszedł trener: poczekaj na mnie Janek, przebiorę się, wezmę prysznic. Zaprosił mnie do pokoju, a potem złożył ładnie ten strój reprezentacji Polski i mi go wręczył.
– Niech dzisiejszy dzień i ta koszulka będzie dla ciebie inspiracją do działania.
Tego dnia uwierzyłem na maksa w siebie. Wróciłem do domu i czułem, że wszystko jest możliwe. Nie będę mierzył w okręgówkę, w A klasę, ale w kadrę. Z trenerem Magierą w Legii byłem do jego ostatniego dnia pracy. Jeszcze mu pomagałem nosić bagaże z gabinetu do samochodu. Widać było po nim, że mu smutno, że tak go traktują. Jak ostatni raz gasił światło w pokoju, powiedział:
– Kiedy gasną jupitery, trzeba zejść ze sceny.
***
Gdy wróciłem do sprawności, trenowałem w Naprzodze Brwinów, gdzie wcześniej byłem zgłoszony. Po dosłownie paru treningach stwierdziłem, że okręgówka nie jest dla mnie. Choć byłem świeżo po bardzo poważnym urazie, coś mówiło mi “idź wyżej”. Odezwałem się do mojego kumpla, który był zawodnikiem rezerw Znicza Pruszków, on podał mi numer do trenera. Zadzwoniłem przedstawiłem sytuację, moją historię i dostałem szansę odbudowania się. Grałem w sparingach, trenowałem w czwartoligowych rezerwach Znicza. Myślałem: „szczebelek wyżej jest okej”, ale dziwnie podświadomość znowu mi podpowiadała „idź jeszcze wyżej”. Myślę, co tu jest blisko Warszawy na poziomie trzeciej ligi? Otwock. Start. Kontakt pomógł mi załatwić Grzegorz Siedlecki, prezes Warszawskiej Akademii Piłki Nożnej, gdzie pracowałem. Pojechałem do Otwocka, trener zaprosił mnie na rozmowę. Słuchaj, wszystko fajnie, pięknie, ale nie dam ci żadnej taryfy ulgowej. Musisz mi udowodnić swoją grą, że zasługujesz na miejsce w drużynie. Ale szansę dostaniesz. Masz dwa tygodnie, potem zamykam kadrę. Trenowało mi się z nimi dobrze, zespół przyjął mnie ciepło, po czternastu dniach okazało się, że zostaję. Jak wracałem do domu pociągiem, nie dowierzałem co się stało. Byłem w siódmym niebie.
Mama dzieliła radość?
Nie była zachwycona. Nie chciała ze mną rozmawiać. Babcia tak samo. Jak słyszały, że chcę wrócić do piłki, mówiły – dobra, ale idź w trenerkę, nie wracaj na boisko!
Trudno jej się dziwić. Bała się o ciebie.
Ale ja myślałem tylko o tym żeby walczyć z całych sił i zadebiutować w trzeciej lidze. Grałem na początku w rezerwach Otwocka, czyli w B Klasie. Grałem na tyle dobrze, że dostałem pierwsze powołanie na mecz z rezerwami Legii. Kurde, z Legią, coś niesamowitego! Dopiero do mnie doszło jaką drogę zrobiłem, co osiągnąłem, gdy wyszedłem na rozgrzewkę w Nowym Dworze przed meczem Start – Legia II, a chwilę później wyszli zawodnicy rezerw, których mijałem w korytarzu na rehabilitacji w Legii. Tych, o których myślałem, że im nie dorównam, wtedy przypomniałem sobie tą chwilę słabości i byłem szczęśliwy. A nagle jestem na tym samym poziomie, w tej samej lidze. Wszyscy takie oczy. Trener Dębek, ci fizjoterapeuci, oni. Kopary im opadły. Przywitali się, pytali jak zdrowie – tylko ci, co patrzyli na mnie z góry, pozwieszali głowy. Nie zagrałem w tym meczu, choć już była wypisana moja zmiana, bo nasz bramkarz dostał czerwoną kartkę i trzeba go było zastąpić. Miałem niedosyt, ale wkrótce zadebiutowałem. Kilka minut z Wartą Sieradz. Poprosiłem fotoreportera, żeby mi cyknął zdjęcie, jak będę wchodził. Te kilka minut grałem jak natchniony. Parę kontaktów, ale zero strat, faul na mnie, same dobre zagrania. Taka mega lekkość, jak nie ja. Koledzy w szatni gratulowali – Jano, super zmiana! Wiosną grałem już więcej w trzeciej lidze. Wybiegłem zarówno na Legię, jak i na Polonię. Jestem bardzo wdzięczny trenerom Dawidowi Bułce, Bartoszowi Bobrowskiemu i Anecie Gójskiej.To oni mi zaufali i uwierzyli że mogę zagrać w trzeciej lidze. Latem, po spadku klubu, chcieli podpisać ze mną kontrakt, dać mi pensję. Ale odmówiłem. Wtedy najważniejszy był już Rozwój.
***
Z bratem bliźniakiem wychowaliśmy się na specyficznym osiedlu. Było tu dużo pokus, choćby narkotyki. Mieliśmy kolegów, którzy siedzieli w tym głęboko. Fajnie, że nie namawiali, tylko szanowali, że tego nie chcemy. Dawali wybór. Niektórzy z nich byli świetnymi zawodnikami, mieli papiery na zawodowstwo, ale woleli imprezy. Może brakło im ludzi, którzy by ich odpowiednio poprowadzili? Może brakło im wsparcia? Pamiętam jak poznałem Mikołaja Krzyżka. Reprezentant kadry Mazowsza, kapitan Polonii rocznika 94′, w dodatku w latach, gdy Polonia grała w Ekstraklasie. W wieku siedemnastu lat znudziła mu się piłka.
Nie wierzę, że mu się znudziło, skoro miał takie perspektywy.
Poniósł go melanż. Telefony, dziewczyny, imprezy – to wygrało z piłką. A pamiętam, kiedyś wracaliśmy z treningu, korki mu się rozwaliły. Tata od ręki dał mu pięć stów, żeby poszedł sobie kupić nowe. Zrobiłem wielkie oczy – takie warunki mieć i ich nie wykorzystać? A jednak zrezygnował. Jak grałem z nim w Drukarzu, miałem sytuację, że trener mnie wyrzucił z drużyny.
Za co?
Za zachowanie. Zamiast na trening, szliśmy z kilkoma innymi na basen. Spóźnialiśmy się. Mieliśmy grupę, która olewała.
Byłeś lepszy od innych i czułeś, że możesz sobie pozwolić?
Tak. Raz przez złe zachowanie usiadłem na ławce, ale w trakcie rozgrzewki napastnik doznał kontuzji. Trener wiedział, że jestem w gazie, więc mnie wystawił. Strzeliłem dwa gole w połówkę, grałem świetnie. Potem wszystkich wyróżniał indywidualnie, mnie pominął. Aż kolega się upomniał: a czemu nic pan o Janku nie wspomni? No, Janek też dobrze zagrał. Nie lubił mnie.
Dziwisz mu się? Dziś sam jesteś trenerem.
Teraz mu się nie dziwię. Po obozie mnie wyrzucił i też się nie dziwię, bo mi się nagromadziło. Poszedłem do Świtu Warszawa, gdzie zrobiliśmy największy sukces juniorski w historii klubu. Awansowaliśmy do ligi, w której grała Legia czy Polonia. Ale nie potrafili nas przeprowadzić do seniorów. Trenerem był taki Leon, kariera od zera do bohatera: najpierw był cieciem, kosił boisko, a potem stopniowo, od koszenia i sprzątania, awansował na pierwszego trenera.
Ale Guardiolą pewnie nie był.
Dramatycznie. Ze starszymi zawodnikami też lubił sobie chlapnąć. A zawsze jak przy jakichś piknikach graliśmy na seniorów, to wygrywaliśmy. Każdy mecz! Błąkałem się potem po klubach – Hutnik, Legionovia, Sarmata. Raz pojechałem na testy do Motoru Lublin. Tam chłopaki z całej Polski. Z pierwszą drużyną przegraliśmy 1:2, z drugą wygraliśmy. Ze zbieraniny zrobiła się fajna ekipa. W obu meczach miałem asysty, grałem świetnie. Kto się dostał? Trzech gości z Widoku Lublin. W tym jeden, który grał totalny piach, a przed meczem opowiadał jaki wczoraj melanż sobie zafundował. Po obiedzie, przed meczem, dwie godziny leczył kaca na kanapie. Wszyscy wkurwieni, wielu przejechało pół Polski, zagrało super, a tu wybrali tylko tych z Lublina. Prezes Widoku Lublin odwiózł mnie na PKP i mówi: słuchaj, dobrze zagrałeś! Przyjedź jutro do Pruszkowa na sparing, pogadam z kim trzeba i ci załatwię, tak jak chłopakom załatwiłem. Na ten sparing nie pojechałem, było jakieś zamieszanie ze zmianą rozkładu jazdy, poza tym myślałem, że jak takie układy to nic nie wskóram.. choć trzeba było wstać o czwartej i jechać. Byłem głupi, teraz wiem. Wkrótce na pół roku poszedłem grać w okręgówce w Naprzodzie Brwinów. Tak, żeby nie tracić czasu. Po udanej rundzie zimą próbowałem dostać się do trzeciej ligi. Zmarnowałem szansę u pana Ariela Jakubowskiego w Ursusie, gdzie mnie chciał, ale ja wolałem pojechać na kolejne testy do Łomży. Sam sobie podkładałem nogę, aż w końcu przyszedł feralny sparing w barwach Łomianek.
Jak było u ciebie ze szkołą?
Chodziłem do zawodówki gastronomicznej, ale myślałem o piłce, nie super wykształceniu. Od zawsze chciałem być piłkarzem lub trenerem. W pewnym momencie musiałem jednak iść do pracy, bo chciałem pomóc mamie. Nie poznałem nigdy ojca, nie miałem z nim styczności, nie interesował się nami, nie płacił alimentów. Tylko mama z babcią nas wychowywały. Ciężko pracowały, by nam niczego nie brakowało, chciałem jakoś odwzajemnić. Od szesnastego roku życia sam sobie dorabiam na swoje potrzeby, zdarzało się, że nawet na budowie się chodnik układało. Marzenia pryskały, traciłem wiarę, zostałem kelnerem. Ale wkrótce uderzyło mnie: kurde, przecież ja wiem co chcę robić. Rzuciłem kelnerowanie i zająłem się szkoleniem dzieci. Robiłem treningi indywidualne, założyłem też stronę “Twój piłkarski trening”. Fajnie się to kręciło. Miałem bardzo duży zasięg. Pisali do mnie z całej Polski. Zawodnicy, trenerzy z akademii. Wstawiałem filmik, ale żeby dostać dalsze materiały, trzeba było udostępnić i podać maila. Oni to robili i to się rozkręcało, chociaż byłem po zawodówce gastronomicznej, bez żadnego kursu trenerskiego! Opierałem się głównie na własnych doświadczeniach, a mimo to kiedyś np. ktoś mi napisał z AWF: dzięki tobie zdałem egzamin. To miłe. Już wtedy zrodziła się u mnie idea Rozwoju. Widziałem wokół ilu chłopaków się marnuje. Sam byłem poniekąd takim przykładem. Może założyć klub, który poda takim graczom rękę? Pojechałem na Skrę. Przed wojną była tam sekcja piłkarska. Przedstawiłem im projekt, poszedłem zresztą z bratem dla lepszego wrażenia – że niby bliźniaki chcą zawojować warszawski futbol.
Kumasz takie marketingowe podejście.
Zaciekawili się. Byli na tak, ale powiedzieli, że mam załatwić trenera, sponsora i zawodników. Dałem ogłoszenie na Facebooku, że szukam trenera do dużego projektu piłkarskiego pod hasłem “Ratujemy talenty Warszawy”. Idea ratowania chłopaków, którzy grali na niezłym poziomie juniorskim, ale gdzieś się wykoleili. Zgłosiło sie mnóstwo trenerów, w tym Marek Dragosz, szkoleniowiec między innymi reprezentacji Amp Futbolu. Jak sprawdziłem jego CV, byłem w szoku, że taki człowiek chce ze mną współpracować. Przyjechał specjalnie z Krakowa do Warszawy, powiedział, że super idea. Powiedział, że poprowadzi to charytatywnie – dojeżdżać może raz na tydzień, bo ma w Krakowie kadrę i prowadzi Clepardię, ale stacjonarnie pomoże mi Jakub Myszkorowski, jego znajomy. Zacząłem więc ogarniać sponsora. Wysłałem do wielu firm maila z opisem inicjatywy. Odezwała się Gardenia Sport, która zajmuje się modernizacją boisk. Prezes zadzwonił i powiedział, że aktualnie jest w Kolonii, ale jak wróci, musimy się spotkać. Umówiłem oficjalne spotkanie na Skrze, prezes Gardenii przyjechał, ale tam dyrektor Skry na wstępie żądał kasy. Nie wpuszczą nas na obiekty, dopóki nie zapłacimy za wynajem. Prezes Gardenii powiedział mi na osobności: słuchaj, jesteś mega ambitny i wierz mi, to duży sukces, że ja tu przyjechałem, że się zainteresowałem. Zrobiłeś wszytko, co mogłeś. Załatwiłeś trenera, prawie miałeś sponsora. Ale nie zainwestujemy, jak ze strony Skry nie ma chęci współpracy. Powiedział, żebym kiedyś się odezwał, ale póki co temat upadł… Ja się wtedy zniechęciłem. Ale w 2016, po dobrej rundzie wiosennej w Otwocku, temat wrócił. Założyłem Klub Sportowy Rozwój Warszawa.
W praktyce duże wyzwanie?
Nie wiedziałem jak to się robi. Niby na zebraniu założycielskim musisz przedstawić piętnastu członków, czyli są ręce do roboty. Ale w praktyce wszystko ogarniałem sam – zgłoszenia zawodników, różne sprawy. Trener Jacek Magiera pomógł z koszulkami. Wkrótce zainteresowanie przerosło moje oczekiwania. Raz na treningu było chyba czterdzieści siedem osób. Szczerze? Nikogo nie odpaliłem. Działała selekcja naturalna. Ktoś odchodził przez brak wiary w siebie, ktoś olewał, wolał pograć bez zobowiązań na PlayArenie. Ale niektórzy wracali z piłkarskich zaświatów. Mam zawodnika, który osiem lat nie grał w piłkę – tylko gdzieś w ligach szóstek. Dzięki projektowi wrócił do gry po jedenastu i jest u mnie kluczowym graczem. Czasem zastanawiam się: gdzie byłby dziś, gdyby wtedy go dobrze poprowadzono?
Każdy ma u ciebie taki zwichrowany życiorys?
Jest wielu, którzy mieli złe przejście z juniora do seniora, ale jest w nich duża pasja i zaangażowanie. Są chłopaki z przeszłością w czwartej lidze, jest Bartek Byliński, który grał w Wigrach w drugiej lidze. Na Podlasiu zawodnik bardzo dobrze znany. Kadra dziś liczy sobie około trzydziestu osób.
Jak wam idzie?
Szansa na awans jest, ale ostatnio przegraliśmy z Gwardią Warszawa, głównym rywalem do awansu. Ale grywamy w sparingach też na przykład z trzecioligowcami czy ostatnio z Concordią Elbląg. Mam tam dobrego kumpla, Sebastiana Tomczuka, załatwiłem numer do trenera, pogadałem z nim o naszej inicjatywie i zapytałem, czy moglibyśmy zagrać sparing. Normalnie by się nie zgodził, bo na co mu sparing z B klasowym zespołem? Ale zagrali z nami. Super przeżycie dla chłopaków. Tak samo mecz ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki, gdzie po prostu zadzwoniłem do trenera Cecherza, a kontakt zyskałem przez dobrego kumpla, Przemka.
Trzeba próbować.
Tak, tego nauczył mnie trener Jacek Magiera. Nie można się bać. Trzeba kreować sobie możliwości. Wszystko jest w twoich rękach. Na pierwszy nasz mecz załatwiłem trzech sędziów na B klasę. Muzyka, nagłośnienie… chciałem nawet puścić hymn Ligi Mistrzów, ale chłopaki ubłagali, żebym tego nie robił. Puściłem w zamian coś motywującego. Staram się w Rozwoju wprowadzić jak największy profesjonalizm. Przygotowuję szczegółowe konspekty treningowe, dokładny plan treningów… dlatego też zrezygnowałem z Otwocka, choć dawali mi tam ofertę gry i pensję. Wiedziałem, że nie dam rady połączyć gry z trenowaniem na takim poziomie zaangażowania, jakiego od siebie wymagam.
Nie ciągnie cię już na boisko?
Czasem ciągnie. Na boisko wychodzę w absolutnie nagłych sytuacjach, wiem o swoim zdrowiu, ale są takie momenty… Najpiękniejszą bramkę w życiu strzeliłem w Rozwoju. Bomba z czterdziestu metrów. Norbert Bandurski z Przeglądu (dziś Piłka Nożna – przyp. red.) widział tę bramkę, powiedział potem, że kosmos i widać, że mógłbym gdzieś grać.
Jak mama podchodzi do twojego zaangażowania w Rozwój?
Wspiera. Na mecz z Gwardią uszyła proporczyk, bo z zawodu jest krawcową. Na ten mecz załatwiłem też obstawę dzieciaków, które wyprowadzały na boisko jak graczy w Lidze Mistrzów.
Utrzymujesz się z piłki?
Prowadzę dodatkowe zajęcia w akademiach i powiem szczerze, chciałbym taką też założyć w Rozwoju. Dorabiam w różnych miejscach, prowadzę zajęcia indywidualne. Na swoje potrzeby mam. Mieszkam jeszcze z mamą, więc wiadomo, też łatwiej. W czerwcu chcę zrobić UEFA B, chcę dalej w siebie inwestować. Tak, by pomóc mamie także finansowo. Chcę, by klub był moją stabilną przyszłością.
Twoim rozwojem.
Tak. Klubem z prawdziwego zdarzenia, jak Legia czy Polonia. Takie rzeczy mam w głowie. Nie chcę, żebyśmy byli jak Świt Warszawa czy Coco Jambo, tylko stali się trzecią siłą Warszawy. Trzeba marzyć, mierzyć wysoko. Są tu świetni, ambitni ludzie, razem bardzo się wspieramy. To moja druga rodzina.
Jak twoje zdrowie?
W porządku. Nie odczuwam bóli. Jak zagram w gierce czy w sparingu, staram się uważać na tą nogę, zakładam też największy ochraniacz. Noga jest wzmocniona, zakres ruchu pełny. Została tylko wielka szrama po wypadku na mojej nodze, która tylko mnie motywuje do działania. Jestem sprawny, mądrzejszy i z tyłu głowy chodzi mi jeszcze pomysł żeby jako piłkarz spróbować swoich sił, jednak wiem że za boiskiem jako trener, działacz, mogę zrobić więcej. Czuję, że jestem po coś na tym świcie i mam swoją misję.
Z trenerem Magierą masz jeszcze kontakt?
Tak. Cały czas. Inny trener by pomyślał – było minęło! A on sam zadzwoni. Na rehabilitacji powiedział, że jak będę brał ślub, to musi na nim być. A jak on będzie miał ważną uroczystość, to też mnie zaprosi. Wierzy we mnie i wiem, że mogę na niego liczyć. Myślę że pewne rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Poznałem takiego człowieka po wielkiej tragedii, gdzie mogłem stracić nogę. Na pewno nie raz się spotkamy. Może na meczu Legia Warszawa – Rozwój Warszawa (śmiech).
Leszek Milewski