– Apeluję do PZPN, by wspólnie z Ekstraklasą S.A. i klubami pochylił się nad problemem proporcji pomiędzy cudzoziemcami a zawodnikami polskimi występującymi w naszej lidze. Nie może być tak, że w naszych zespołach gra trzech-czterech Polaków, a reszta to obcokrajowcy. Moim zdaniem powinno być odwrotnie, o to trzeba koniecznie zadbać – mówi Franciszek Smuda na łamach „Sportu”. Ten sam Smuda, który gdyby mógł, to kiedyś w Lechu zatrudniłby nawet sprzątaczkę z Paragwaju, byleby tylko miała dobre rekomendacje, najlepiej od menedżera Eugeniusza Kamińskiego. Ale wiadomo – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Teraz „Franz” siedzi na stołku reprezentacyjnym.
Dalej Franiu rozwinął się jeszcze bardziej i postanowił bronić polskiej myśli szkoleniowej (czyli własnej dupy). O zagranicznych trenerach powiedział tak: – Czym oni się różnią od Polaków? Piją tę samą wodę, jedzą to samo. Była moda na Czechów, Słowaków, którzy niczego w Polsce nie zwojowali, wręcz padli na polu bitwy. Teraz jest trend holenderski, z którego nic nie wynika. Dlaczego? Bo jeżeli przyjeżdża do Polski jakiś kozak, od którego mogę się czegoś nauczyć, to jestem za. Jeśli jednak jest to jakiś „boss”, który, gdyby go nie pogonili z klubu, spuściłby do drugiej ligi Feyenoord, to ja protestuję.
Po pierwsze – argumenty z tym piciem tej samej wody i jedzeniem tego samego jedzenia już historia świata przerabiała i nie skończyło się to dobrze (narodom, którym kazano w to uwierzyć wody może nie brakowało, ale jedzenia już tak). Einstein też pił wodę i jadł mniej więcej to samo, ale istnieje pewna różnica między nim i Smudą: taka, że dla Frania E=mc2 (czytaj – kwadrat) to tytuł filmu, a dla śp. Alberta jednak coś więcej.
Po drugie – znowu kompleks Beenhakkera? Wiadomo, że robotę w Rotterdamie spartaczył koncertowo, ale i ty Franiu kilka razy w życiu dałeś ciała i tego typu wycieczki są naprawdę żenujące. Zwłaszcza, że mimo wszystko dotyczą osoby z tej samej branży, która osiągnęła sto razy więcej. „Franz” kiedy już odniósł sukcesy w Polsce i chciał podbijać inne ligi, to przeszedł do Omonii Nikozja, skąd uciekł w pięć minut, bo obrzucali go kamieniami, a po Beenhakkera zgłosił się Real Madryt. I choć schyłek kariery Leo różowo nie wygląda i chociaż byliśmy i będziemy wobec niego bardzo krytyczni (bo się w Polsce obijał), to jednak sądzimy, że Smuda mógłby się czegoś od niego nauczyć. Na przykład – który widelec jest do sałatek, a który do ryb. I tak dalej, aż doszliby do edukacji futbolowej.
Zamiast gadać ciągle o Beenhakkerze, który jest już historią, zajmij się Franiu sobą. Jak mawiał klasyk – kupę zrobiłeś i jeszcze kupę masz do zrobienia.