W Planicy pojawiłem się w ten weekend po raz pierwszy w życiu. Ba – ja w ogóle debiutowałem na skokach narciarskich. I choć strzelić w aucie tysiąc kilometrów w jedną stronę to nie jest przyjemna sprawa, a przespanie w ciągu kilku dni śmiesznych kilkunastu godzin również nie pomaga w złapaniu formy, to najchętniej już bukowałbym identyczny wyjazd na marzec 2018.
Tak jak w czasach „Małyszomanii” byłem kompletnym fascynatem wybijania się z progu, tak potem moje zauroczenie nieco się wypaliło. Ten syndrom trafił zresztą chyba nie tylko mnie, bo szerokie grono znajomych i sporej reszty kibiców odczuwało podobny marazm. Tak jak przez długie lata weekendy programowałem w ten sposób, by wołać rodzinkę „na Małysza”, tak po wzruszającym monologu Włodzimierza Szaranowicza puentującym karierę Adama coś chrupnęło. Niby Kamil Stoch wskoczył w pozostawione przez mistrza buty, niby spisywał się nieźle i zamiast się w nich wywracać, to dzielnie kroczył do przodu, ale zajawka nie była już ta sama. Zamiast konkursu w Kuopio wolałem odpalić sobie jakieś archiwalne skakanie z tymi wszystkimi bohaterami dzieciństwa – od Widhoelzla, przez Romoerena aż po Schmitta.
Znienacka stałem się więc Januszem skoków. Wyniki sprawdzałem jak po obiedzie zostawała już musztarda, a te wszystkie zmiany w przepisach, powiększone skocznie i kolejne emerytury moich idoli tylko pogłębiły obojętność. Nie mogło być więc lepszego sposobu na próbę reanimacji sympatii do fruwania na nartach niż wypad do Planicy. Zwłaszcza, że w tym sezonie jakoś zupełnie nieplanowanie coś drgnęło i pooglądać tych wariatów przelatujących absurdalne odległości zdarzało się coraz częściej.
Na konkursie w Zakopanem nie byłem nigdy, ale Wielką Krokiew zwiedzić się udało. Latem po raz drugi albo trzeci stanąłem pod skocznią i znów mnie zatkało. Zdawało mi się wówczas, że wpaść na pomysł rozpędzenia się do jakichś stu kilometrów na godzinę i przelecenia 130 metrów to jak igraszka z życiem. Stąpanie po cienkim lodzie. Coś, czego nie wykonałbym nigdy na trzeźwo, w pełni władz umysłowych i z własnej inicjatywy. I tak jak zrozumiałem wówczas, że trzeba albo dysponować wielką odwagą, albo mieć nie po kolei w głowie, by na to się porwać, tak gdy stanąłem pod Letalnicą… Wow.
O znakomitości tych konkursów najlepiej świadczy fakt, że atmosferę chłonąć można we wspaniały sposób już sprzed telewizora. Słyszysz te wszystkie kołatki, trąbki, wuwuzele, nakręcającego zabawę gościa i DJ-a serwującego imprezowe kawałki i aż ryj ci się śmieje. Będąc na miejscu odczucia potęgują się kilkukrotnie. Nie wiem, ile osób przekroczyło bramki obstawione ochroniarzami, ale tak dobrej imprezy na kilka (kilkanaście?) tysięcy osób jeszcze nie widziałem. Niby różne narodowości, niby ludzie przyjeżdżający kibicować komu innemu, a poczucie wspólnoty jakby był to Stadion Narodowy, mecz Polaków o mistrzostwo świata i absolutny brak obostrzeń. Możesz po trybunach biegać, możesz na nich tańczyć, może stawać na głowie, pić piwo, śpiewać i przytulać się ze wszystkimi dookoła. Wolnoamerykanka. Brak krzesełek na których musisz usiąść i kompletna frywolność robią swoje.
Generalnie już w drodze na skocznię czujesz, że będzie kozacko, a musicie wiedzieć, że mówiąc o drodze na skocznię nie mam na myśli odległości do 500 metrów od bramek. Mówię o kilku kilometrach, bo zazwyczaj wygląda to tak że wszyscy spotykają się w oddalonej o jakieś dziesięć kilometrów Kranjskiej Gorze i stamtąd darmowymi autokarami transportowani są pod Letalnicę. Autobusy podstawiane są na przystankach sąsiadujących ramię w ramię z pubami i knajpami, więc możecie sobie tylko wyobrazić jak wesoło bywa w trasie.
Dominowały oczywiście akcenty słoweńskie i polskie. To, co zaskoczyło mnie najbardziej, to liczba flag austriackich, które mógłbym policzyć na palcach obu rąk. Widziałem ludzi z całego świata – siedząc z piwkiem na trawie uwagę musiałem dzielić między skaczących, a piękną Brazylijkę, która tańczyła przede mną przez pół piątkowego konkursu (sory, byłem zbyt skrępowany, by cyknąć fotkę). Wśród flag powiewała ta szkocka (no tak, słynni szkoccy skoczkowie!), a jakiś wariat wpadł nawet reprezentując… Sporting Lizbona.
Spotkać więc grupę Polaków było tak trudno, jak trafić w centrum Warszawy na otwartą budkę z kebabem o drugiej nad ranem w weekend. Oczywiście trasę wyznaczały dla każdego punkty z browarem, zabawa trwała w najlepsze i ewidentnie nikt nie miał zamiaru liczyć się z groszem. Celem było tylko to, by znakomicie spędzić weekend.
W sobotę pisałem z Planicy, że piątkowy konkurs chwilowo nieco stępił pokłady optymizmu. Każdy był niby świadomy klasy Krafta, no ale Stoch ma swoje umiejętności i wiara w końcowy triumf była słabsza. Podczas porannej drużynówki Austriak zresztą odarł ze wszystkich złudzeń, co wspominałem w ten sposób:
Po tym jak na 251. metr pofrunął Kraft – wśród Polaków zapadła cisza. Czuło się jak gdyby Austriak skoczył i z bezczelnym uśmiechem na ustach zapytał kibiców: „I co? Zatkało kakao?”. No, zatkało. To był ten moment rezygnacji, kiedy machasz ze zrezygnowania ręką, odwracasz się na pięcie i idziesz po piwo. Rywal jest na takim poziomie, że dobić do niego nie ma sposobu. Astronomiczna dyspozycja, wydaje ci się, że nic lepszego nie możesz już zobaczyć.
I wtedy na belce siada Stoch.
251 i pół metra. Cholera. Widziałem wiele momentów, gdy kibice eksplodują z radości. Widziałem, gdy polscy fani po golu Lewandowskiego z Grecją szaleją na trybunach Narodowego. Widziałem, gdy puby wybuchają po serii rzutów karnych ze Szwajcarią. Gdy wpadają w paranoiczny szał gdy Małysz zdobywa Kryształową Kulę. Ale takiej emocjonalnej wycieczki z doliny do którą wrzucił nas Kraft, na Mount Everest, gdzie wyciągnął nas Stoch – chyba nie zarejestrowałem.
Gdyby więc w niedzielę wpaść pod skocznię i kompletnie nie wiedzieć, kto szykuje się do odebrania Kryształowej Kuli, a kto tę szansę stracił na samym finiszu, to domyślić się byłoby praktycznie niemożliwe. Tak jak wspomniałem – akcentów austriackich tyle, co kot napłakał, polskich – w bród. Furorę robili polscy kibice z flagami, klasę pokazywali Polacy grający na bębnach, tamburynach, w wielkich koszulkach z logiem “Harnasia” i koniecznie w czapce z dzwoneczkami. Nie patrzyli już na skoki, tak jakby przewidywali, że druga seria w ogóle się nie odbędzie. Wariowali gdzieś z boku, a z minuty na minutę liczba podziwiających tylko się powiększała. Wygląda to jak końcówka wesela, gdy orkiestra wybija jeszcze rytmy, a kto żyw, ten rusza na parkiet. Szwagier łapie ciotkę ze strony brata, stryjek obraca świeżo poznaną znajomą narzeczonej i tak generalnie to nikt nie ma zamiaru wracać do domu.
Nie muszę dodawać, że w sumie kiepska w niedzielę pogoda miała tam takie samo znaczenie dla zabawy, jak cykliczne opady deszczu w lasach równikowych?
Oczywiście znad Wisły przybyli wszyscy, jak Polska długa i szeroka. Nazw miejscowości, które przewijały się wokół skoczni nie potrafiłbym za nic w świecie wskazać na mapie, a z geografii jestem akurat niezły. Byli starzy wyjadacze i zapaleńcy, którzy za Stochem i resztą jeżdżą po całej Europie, ale był też takie prawdziwki jak ja, które „po Małyszu” wpadły w kryzys. Teraz znów pojawili się na zawodach i znów rozemocjonowani zapowiadali, że za rok stawią się znów. Biało-czerwone koszulki, czapki, kapelusze, flagi, szaliki – absolutnie wszystko. Choć, muszę przyznać, trafiały się też stylówki zupełnie od czapy. „Marek 10” na koszulce Barcelony owinięte szalem z orłem i z plecakiem Realu Madryt zaskoczył mnie chyba najmocniej. Fotki zrobić się nie udało – po piwo ścisk jak cholera, a jeszcze odwracając się ze śpiewam na ustach zalał mnie browarem. “Sory kolego, ale zara Stoch!”. Trudno było się nie uśmiechnąć.
Fajna, naprawdę fajna jest ta cała kultura skoków, bo mimo że alkohol leje się hektolitrami, to raz, że by trafić na widok kogoś totalnie zrobionego trzeba mieć wielkie szczęście, a dwa – wszyscy częstują wszystkich. Generalnie w punktach nie nadążali z laniem piwka, a i ochroniarze byli łaskawi. Z tego co zaobserwowałem, to jeśli ktoś chciał wnieść ćwiartkę w rękawie, to dziesięć metrów za bramką wyrzucał ją już opróżnioną do kosza. Atmosfera i wszystkie okoliczności sprzyjają szeroko pojętej konsumpcji, ale poza drobnymi wyjątkami ludzie trzymają poziom. Wiadomo, notoryczne skakanie i śpiewy robią swoje.
Ha, a jakim powodzeniem cieszyły się hostessy! Nie wiem, czy te piękne dziewczyny rozdały przez cały konkurs więcej czekoladek, czy więcej zrobiły sobie jednak zdjęć z kibicami. Ktoś naprawdę strategicznie ustawił je na drodze od wejścia pod skocznię, więc jeśli producent słodkości chciał wypromować jeszcze mocniej swoją markę, to zrobił to w sposób doskonały.
To był mój pierwszy raz na skoczni i na pewno nie ostatni. To chyba jedno z niewielu wydarzeń sportowych, jakie jestem w stanie sobie wyobrazić, gdzie wynik sam w sobie nie ma znaczenia. Wiadomo jak to jest na przykład na stadionie – jeśli świętują inni, to drudzy cierpią. Jeśli śpiewają ci po lewo, to ci po prawo milczą. A na skokach? Biesiada jednakowa dla wszystkich. Nieważne czy wygra Kraft, czy Stoch, czy ktokolwiek inny – wszyscy bawią się razem, razem piją, śpiewają i tańczą. Atmosfera nie do podrobienia.
No i jeszcze kilka fotek na zakończenie.
“I feel S-LOVE-nia” – takie hasło błyszczało co krok pod skocznią. No i jeśli tak smakuje Słowenia, tak można ją poczuć podczas zawodów, to obowiązkiem jest jeszcze powrócić w to miejsce.
Serio, nawet jeśli nie oglądacie tydzień w tydzień skoków i generalnie całe to wybijanie się z progu nie kręci was jakoś bardzo, to Planicę zwyczajnie trzeba odwiedzić. By docenić jak nie po kolei w głowie mają ci, którzy szarpią się na takie zabawy. By spędzić kapitalny weekend, wybawić się w towarzystwie kilku narodowości, wypić zimne piwko w słoneczku, zainaugurować wiosnę i zwiedzić okolicę. No i żeby strzelić fotkę z hostessami!
MARCIN BORZĘCKI