Tyle pisaliśmy ostatnio o irracjonalnych zarobkach piłkarzy i proszę – 75 tysięcy złotych miesięcznie dla Huberta Wołąkiewicza (“GW”). Dla Wołąkiewicza. Chłopaka, który ledwo ociera się o reprezentację Polski. A gdyby się nie ocierał, to trudno byłoby w tym dostrzec jakiś wielki skandal. W ciągu czterech lat (licząc od lipca) chłopak, który zaczął sezon na ławce rezerwowych Lechii zarobi 3,6 miliona złotych. Plus oczywiście godziwe premie, no i coś grubego za podpis. Z premii można spokojnie wyżyć, resztę oszczędzić.
Niezły jest. Po prostu. Ani słaby, ani bardzo dobry (bardzo dobry, to był Marcelo). Niezły. Wstydu nie przyniesie, ale też nie zbawi. Może szybko trafi do podstawowej jedenastki “Kolejorza”, a może ugrzęźnie na ławce – nie wiadomo. Różnie się to może potoczyć. Bo to nie jest piłkarz, od którego każdy szkoleniowiec będzie rozpoczynał układanie jedenastki. Od Arboledy – tak. Ale nie od Wołąkiewicza.
900 tysięcy rok w rok na konto chłopaka, który w ekstraklasie rozegrał raptem 68 meczów i wcale nie było tak, że rzucił wszystkich kibiców na kolana. To jest ten facet, robiący różnicę? To jest piłkarz, który wyniesie Lecha na wyższy poziom? Naprawdę? W obronie zapora nie do przejścia?
A gdyby mu polskie kluby dały 30 tysięcy, to by było za mało? Bo co? Ł»e niby Anderlecht Bruksela go chciał? Oczywiście. Anderlecht. O nikim innym w Belgii nie marzą, jak właśnie o Wołąkiewiczu z Lechii Gdańsk.
Wołąkiewicz ma 75 tysięcy na miesiąc (plus premie). Wiecie oczywiście, co będzie dalej? “Jak on ma 75 tysięcy, to ja chcę 90 tysięcy”. Wyścig dopiero się rozkręca. Polskie kluby mogą mieć nawet 100 milionów euro budżetu, a na koniec i tak im zabraknie na wypłaty (bo suma kontraktów wyniesie 101 milionów). Wszystko wezmą rodzime Boniny, Wołąkiewicze, Tarachulscy, Bykowscy, Witkowscy i pozostałe Bąki.