Bywają piłkarze, którym wiele rzeczy przychodzi łatwo, bo mają naturalny talent i już na starcie zyskują handicap względem pozostałych. Jednak są też przykłady rzemieślników, ludzi, którzy ciężką harówą dotarli do najwyższego poziomu na jaki było ich stać. Kimś takim jest z pewnością Dariusz Ulanowski – legenda Arki Gdynia, piłkarz mający najwięcej występów w żółto-niebieskiej koszulce (ponad 400), obecnie drugi trener rezerw zespołu. By zagrać w ekstraklasie przeszedł wyboistą drogę – był w wojsku, łączył pracę w stoczni z futbolem, co dziś wydaje się kompletnie abstrakcyjne, a wtedy prawdziwe. I przede wszystkim był cierpliwy – zadebiutował w ekstraklasie w wieku 34 lat. Zapraszamy na rozmowę.
Wierzy pan w talent?
Wierzę w talent poparty ciężką pracą.
Jeśli mowa o ciężkiej pracy, to pan miał jej podwójnie dużo – łączył pan pracę w stoczni z grą w Arce.
To była trzecia liga, Arkę prowadził wówczas trener Stachura. To mnie motywowało – że jeszcze muszę pracować w stoczni, a nie zarabiać tylko na piłce. Później, po jakimś czasie się okazało, że ten charakter doprowadził mnie do tego, że z piłki mogłem wyżyć.
Co pan tam robił?
Przede wszystkim to – mówiąc ogólnie – budowałem statki. Jednak, żeby je zbudować, to trzeba wejść 60 schodków z kablami spawalniczymi na plecach, by móc w ogóle zacząć spawać i ja to właśnie wnosiłem. Ciężko pracowałem, łączyłem jedno z drugim, bo była taka potrzeba, urodził się syn, a w Arce kokosów się nie zarabiało.
Wielu arkowców wtedy pracowało?
Większość tak, ale była też część studentów, na utrzymaniu rodziców. Treningi odbywały się popołudniami, więc najpierw praca potem trening. Stocznia była wtedy w bardzo dobrej kondycji finansowej i pracowali tam ludzie z różnych środowisk. Nie było łatwo, ale dawałem sobie z nimi radę. To rzeczywiście wyrabiało charakter, byłem świeżym pracownikiem, a wykonywałem najcięższą pracę. Nie poddawałem się i jakoś mnie to ukształtowało.
Jakie to środowiska? Konflikty z piłkarzami Bałtyku?
Nie, nie. Pamiętam, że był pan Zbyszek Nowacki, który grał w Bałtyku, wcześniej w Arce, i jak były rozgrywki między działami to myśmy na siebie grali, na przykład w siatkonogę i nie było jakichś złych sytuacji. Tak więc jeśli chodzi o to, to nie. Tam po prostu pracowali różni ludzie, ale to zostawmy, to jest ciężki temat.
W tamtych czasach te etaty często były udawane, ale z tego co pan mówi, to tutaj akurat harówa.
Początki były trudne, o piątej trzeba było wstać, na szóstą do pracy, kartę odbić i odmeldować się na dziale. I tak dzień w dzień od 6:00 do 14:00. Później to się zmieniło, dzięki panu Tadeuszowi Krukowi i panu Bartkowiakowi, którzy przenieśli mnie do działu transportu. Dostałem taryfę ulgową, jeździłem wózkiem akumulatorowym i rozwoziłem towar. To znaczy, towar w cudzysłowie, bo to były blachy czy podzespoły do budowy statku.
A jak ta stocznia się wreszcie skończyła?
To było w 2002 roku, zostałem najpopularniejszym piłkarzem na Wybrzeżu. Klub nie chciał dopuścić do tego, bym pracował w stoczni. Zaproponowano mi kontrakt, a że ja też o niego zabiegałem, więc się dogadaliśmy.
To ciekawe, bo zawsze najpopularniejsi wydają się napastnicy czy pomocnicy.
Najprościej można powiedzieć, że kibice zagłosowali. Miałem dobry okres, to była druga liga i mimo tego, że grałem jako defensywny pomocnik to strzeliłem siedem bramek.
Mówi pan, że kierował wózkiem akumulatorowym – trudniej było prowadzić go, czy czołg w wojsku?
Widzę, że jesteście przygotowani! Wózkiem łatwiej, ale przyjemniej czołgiem. Jak byliśmy na poligonie, to nie trzeba było szukać dróżki, tylko jechało się prosto i zawsze się tym czołgiem dojechało do celu.
Jak udało się panu pogodzić wojsko z piłką?
Nie było łatwo bo do przysięgi trzeba było być skoszarowanym w jednostce, więc o treningach i meczach nie było mowy. Grałem w Tęczy Nowa Wieś Lęborska, miałem 19 lat, a to był klub, który rywalizował z Pogonią Lębork. Tam była grupka takich działaczy, którzy mieli swoje biznesy i załatwili tak, że mogłem wychodzić na przepustki w asyście kaprala i uczestniczyć w meczach ligowych.
Jakim przeżyciem było to wojsko?
Bardzo ciężko było się przestawić na taki wojskowy rygor. Powiem szczerze, że nie było łatwo. Akurat w naszej kompani była tak zwana „fala” no i czasami człowiek odczuł to na własnej skórze. Nie mogę wam powiedzieć szczegółów, to nie jest do druku.
To dobrze, bo my jesteśmy w internecie i nie będziemy tego drukować.
Jak ktoś nie poczuł tego… Pierwsze pół roku to była szkółka, tam się uczyliśmy obsługi czołgu, jak go prowadzić, zmieniać gąsienice i tego typu rzeczy. I na tej szkółce, po godzinie 15:00 nikogo z oficerów na kompani już nie było, tylko starsi żołnierze i młodzi dyżurni, więc można sobie wyobrazić, co się działo. Starzy umieli dobrać się do młodego.
Mając to w pamięci, jest pan za obowiązkowym wojskiem również dzisiaj?
Wiecie, każdy chciał sobie załatwić, żeby nie iść do wojska – mi się udało załatwić, że zostanę w Słupsku zamiast jechać do Chorzowa, gdzie pierwotnie miałem przydział. Natomiast Słupsk od Potęgowa dzieli z 30 kilometrów. Ja bym nie chciał iść do wojska z przymusu, gdyby to było dobrowolne, to bym nie poszedł. Aczkolwiek wiem, że niektórym pobyt tam by dobrze zrobił.
Piłkarzom?
Ogólnie, młodzieży.
A młodzi piłkarze mają za lekko dzisiaj?
Za bardzo się pieści tych chłopaków, ale z drugiej strony, jeśli chcesz takiego chłopaka ściągnąć do klubu , to musisz mu coś zaproponować. Uważam, że to powinno być bardziej wypośrodkowane.
Pana wejście do szatni różniło się od tego, które mieli młodsi po panu?
Tak, różniło się. Pamiętam, że jak jak wchodziłem do szatni Arki, byli zawodnicy, którzy grali w kadrach w swoich kategoriach wiekowych. Byłem nowym i w miarę młodym chłopakiem, więc jak coś trzeba było zrobić, to robiłem to. Teraz powtarzam tym, którzy wchodzą do szatni pierwszego zespołu, że przede wszystkim ważny jest szacunek, nikt nie może im zwracać uwagi, sami muszą wiedzieć, że trzeba zadbać o sprzęt i inne tego typu rzeczy. Jak młody zawodnik wchodzi do szatni pierwszego zespołu, to nie mówi „cześć Sobi” do Krzysztofa Sobieraja, tylko dzień dobry. Trzeba to przejść.
Brakuje szacunku?
Brakuje. Nie wiem, czy to się zmieni, bo dzisiejsza młodzież myśli, że im wszystko wolno. A tak nie jest, są pewne niepisane reguły, których nie wolno łamać.
Zdarzało się panu kogoś opieprzyć, jeszcze jako zawodnik?
Tak, zdarzało się. Ale to było bardziej w formie wytłumaczenia, a nie zdołowania chłopaka. To skutkowało.
A jak pan w ogóle trafił do Arki?
Pierwszy raz przyjechałem do Gdyni w 1993 roku z kolegą, Mariuszem Kalamaszkiem i się nie załapaliśmy. Trener Dziubiński powiedział jednak, że na pewno odezwą się po roku. Tak też rzeczywiście się stało i wtedy już zostałem.
Nie miał pan obaw, że to sytuacja z cyklu – „oddzwonimy, ale ja nie mam telefonu”?
Nie, nie myślałem tak o tym, ale telefonu nie miałem, bo wtedy nie było komórek. Zadzwonili na stacjonarny.
Dobrze, że chociaż był pan w domu.
Nie było mnie! Siostra mnie poinformowała i pojechałem na następny dzień.
Miał pan wątpliwości, czy uda się zadebiutować w ekstraklasie?
Nie miałem żadnych. Aczkolwiek długo musiałem czekać na swój debiut w najwyższej klasie rozgrywkowej. Pamiętam ten mecz z Amicą Wronki zakończony remisem 1:1, bramka stracona w ostatniej minucie, miałem wtedy 34 lata. Inni mieli krótszą drogę do debiutu w ekstraklasie. Teraz są zresztą takie czasy, że jak ktoś kopnie dwa razy prosto piłkę, to zgłaszają się „menedżerowie” i mówią, że załatwią co trzeba. Wtedy trzeba było ciężko pracować, pokazywać się na treningach i meczach. A i tak bez pewności, że jakiś klub się zgłosi.
Jak pan wspomina pierwsze dni w Gdyni?
Bardzo miło. Zajął się wtedy mną II trener Arki, Grzegorz Witt. Oprowadzał mnie po pamiętnym Hotelu Lazurowym a także pokazywał „uroki Gdyni”.
Potęgowo, z którego pan pochodzi, to mała wieś?
Tak, to mała miejscowość, kto może to wyjeżdża, bo nie ma tam właściwie nic. Niektórzy zostali, pozakładali rodziny i tam pracują, ale większość moich kolegów wyemigrowała za granicę…
Wchodząc do szatni Arki miał pan wątpliwości co do swoich umiejętności? Spotkał pan tam choćby Nicińskiego, czyli bardzo dobrego piłkarza.
Respekt miałem, ale na boisku robiłem to, co potrafię najlepiej, nie bałem się.
W Arce był pan bardzo długo, ale obok tych dobrych chwil, był też te niezbyt przyjemne, czyli choćby wątek korupcyjny.
Trudny temat. Większość chłopaków poodchodziła do innych klubów, z nielicznych zostałem ja, Łukasz Kowalski i jeszcze paru. Jakkolwiek spojrzeć, to my graliśmy w klubie korupcyjnym, ci co odeszli, już w innych. Na nas trochę ta zła sława spadła. Niestety, tak to się potoczyło, najgorsze, że wszystko to działo się przy naszej nieświadomości, a niektórzy czerpali profity.
A nie miał pan wrażenia po czasie, że uczestniczy w teatrze? Grał pan w meczach, które nieraz były ustawiane przez sędziów.
Teraz tak można pomyśleć, ale nie czułem się aktorem.
Nie wracały w takim razie po czasie niektóre sytuacje, nad którymi się pan potem zastanawiał, czy nie były ustawione?
Nie przypominam sobie żadnej, po której przeszłoby mi przez myśl, że “to mogło być wydrukowane”. Najgorsze było to, gdy koniec końców dowiedzieliśmy się prawdy.
Arka dostała wtedy najbardziej po dupie.
To prawda, inne kluby dostały łagodniejsze kary, ale trzeba było to wziąć na siebie i jakoś z tym sobie radzić.
Z trudnych tematów zostaje jeszcze jeden, pieniądze…
Domyślam się, czekam (śmiech).
… które klub zalegał piłkarzom po awansie.
Jako najstarsi zawodnicy razem z Grześkiem Nicińskim poszliśmy do ówczesnego prezesa i chcieliśmy się dogadać, ale nie wyszło. Sprawa potoczyła się więc jak się potoczyła. Po pierwszej rozprawie spotkałem się z prezesem i porozmawialiśmy na temat tej sytuacji. Dopiero wtedy doszliśmy do porozumienia.
Nie było oporów, żeby jako wieloletni arkowiec sądzić się z klubem?
Były i to wielkie. Co ważne, mimo awansu nie domagaliśmy się pieniędzy za promocję do Ekstraklasy. Domagaliśmy się jedynie premii za wygrane mecze, w których graliśmy. W pierwszych spotkaniach za Stawowego nie grałem, byłem 16-17 zawodnikiem. W momencie gdy zmienił się trener, pozostawało dziewięć meczów do końca ligi. Trener Jończyk postawił wówczas na Nicińskiego i Ulanowskiego. W tych dziewięciu starciach siedem razy wygraliśmy i dwa razy zremisowaliśmy. To dało nam przepustkę do Ekstraklasy. Domagałem się premii tylko za te siedem zwycięstw.
Swoją drogą, chyba nie za bardzo pasował pan Stawowemu do koncepcji.
Najprawdopodobniej tak. Dla mnie to temat zamknięty. Było jak było, rozstaliśmy się w zgodzie.
A jak to było, że przy 171 centymetrach wzrostu został pan stoperem?
Jestem bardzo skoczny (śmiech). To pozycja bardzo zbliżona do defensywnego pomocnika. Wzrost stanowił jedyną przeszkodę, ale jakoś mi szło. Nadrabiałem ustawianiem się. Na środku obrony nie walczysz przecież tylko o górne piłki. Sporą część meczu walczysz jeden na jeden.
Tomasz Jarzębowski mówił, że pod koniec kariery grał na środku obrony, bo to w przypadku starszego zawodnika mniej obciążające dla organizmu.
Zgadzam się z tym. Plus duże doświadczenie – to bardzo pomaga.
Czuje się pan piłkarsko spełniony?
Zawsze można więcej wycisnąć (śmiech). Może gdyby moje losy jakoś inaczej się potoczyły, zaszedłbym dalej. Tak czy inaczej, jestem zadowolony z tego, co mam i co zrobiłem w Arce.
Zbierając to wszystko do kupy, stocznię, wojsko… Wiele więcej chyba nie dało się zrobić. Pretensji raczej pan do siebie mieć nie może.
Moja droga rzeczywiście była bardzo wyboista. Niestety, nie miałem takiej sielanki, jak mają teraz młodzi zawodnicy. Teraz dwa razy wystarczy prosto kopnąć piłkę, a kluby już ustawiają się w kolejce. U mnie było inaczej.
Dziś w końcu może się pan zaś w spokoju zająć trenerką. Nikt już pana nie wysyła siłą na przedwczesną emeryturę, jak wówczas gdy był pan jeszcze zawodnikiem.
Najważniejsze, że cały czas jestem związany z Arką. Robię to, co lubię i co sprawia mi to przyjemność. Cieszę się, że mogę tu kontynuować pracę, w innym charakterze, ale zawsze z piłką. Nie będę się wypowiadał o tych trenerach co mnie zsyłali na te emerytury, ale zawsze było tak, że ci którzy to robili, długo się nie utrzymywali. Przychodzili następni, dostawałem szansę i jakoś to dobrze wyglądało, bo te moje występy doprowadzały do przedłużania kontraktów. Zawsze miałem poczucie, że jeszcze czas na emeryturę nie nadszedł.
A jaki był pana sekret długowieczności? Bezglutenowa dieta?
Jak to mówią, dobre paliwo lałem (śmiech). Nie mam żadnego sekretu na długowieczność. Jedynie dużo snu, to najlepsza regeneracja.
U pana jako trenera najważniejsza jest dyscyplina?
Lubię dyscyplinę, nie daję sobie wchodzić na głowę. Mamy chłopaków 18-19 lat, ale prowadzę też rocznik 2001, czyli 16-latków, którzy mają jeszcze różne dziwne pomysły, tysiąc myśli na minutę. Dyscyplina w takich przypadkach jest kluczowa.
Mecze z Wigrami będą najważniejszymi w trakcie pana pobytu w Arce?
Jesteśmy tak blisko, że ten finał jest na wyciągnięcie ręki. Klub, zawodnicy i trenerzy zrobią wszystko, żeby zagrać na Narodowym. Drabinka bardzo fajnie się ułożyła i szkoda byłoby z tego nie skorzystać. Z Wigrami będzie bardzo ciężkie spotkanie, ale wierzę, że to my zagramy w finale.
Rozmawiali Paweł Paczul i Janusz Banasiński