Już Laska z „Chłopaki nie płaczą” wiedział, że w życiu trzeba zadać sobie jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: „co lubisz w życiu robić?”. A potem zacząć to robić. Jagiellonia ma z tym jednak pewien problem. Bo nie wątpimy, że lubi wygrywać na wyjazdach, pokazała to już jesienią. Tylko że za cholerę nie potrafi tego w tym roku wcielić w życie.
0:3 z Lechią, 1:3 z Wisłą. Początek roku taki, że nic tylko usiąść sobie w fotelu ze szklaneczką whisky. Bez coli, bez lodu, wypełnioną po brzegi. I czym prędzej opróżnić. Jagiellonia miała na starcie rundy potwierdzić mistrzowskie aspiracje, mierząc się kolejno: z pretendentem do tytułu, z zespołem z ogona i wreszcie z ekipą znajdującą się gdzieś pomiędzy tymi dwoma. I tak jak stłukła parodystów z Łęcznej, tak na nieco poważniejszych przeszkodach wyrżnęła się bardzo boleśnie.
W Krakowie na początku nic nie zapowiadało, że Biała Gwiazda spierze gości na kwaśne jabłko. Wręcz przeciwnie. Podanie Vassiljeva, strącenie Romaczuka, zagranie Cernycha, minimalnie niecelny strzał Gutiego. Ta akcja zapowiadała, że Jagiellonia rzuci się Wiśle do gardła i spróbuje jej z niego wydrzeć trzy „oczka”. I póki nie padł gol, znacznie częściej potwierdzała aspiracje do wyjścia z tego starcia zwycięsko, niż robiła to Wisła. A później przyszły dwa błyski geniuszu zawodników gospodarzy, okraszone jeszcze karygodnym błędem Tarasa Romanczuka przy trafieniu na 1:0.
Zresztą trzeba to powiedzieć wprost: przy każdym golu Wisły było coś ekstra. Coś ponadprzeciętnego. Na 1:0 – podanie Brleka i kontrola złamanej przez Romanczuka linii spalonego przez Brożka. Na 2:0 – wiadomo, strzał Małeckiego, który jeszcze bardziej przybliża go do odebrania Piotrowi Grzelczakowi tytułu największego specjalisty od przepięknych trafień. Na 3:0? To już pełen serwis. Rozegranie akcji – palce lizać. Ostatnie podania Pawła Brożka – maestria pod każdym względem, której spodziewalibyśmy się raczej po Semirze Stiliciu niż po „Broziu” właśnie. Wreszcie wcinka Boguskiego w stylu Tomasza Frankowskiego, blisko związanego z oboma klubami? Ciasteczko.
Jeśli Wiśle można było zarzucać, że grała ostatnio nie po krakowsku, że brzydko, że pragmatycznie, dziś trzeba było wszystko to odszczekiwać. Może i do gola na 2:0 fajerwerki trzymała w zanadrzu tylko na akcje bramkowe, ale już później rozkręcała się z minuty na minutę. Coraz więcej było gry na jeden kontakt, coraz więcej pewności, którą zmącić mógł tylko jeden gość. Ivan Gonzalez.
Hiszpan w pierwszych dwóch meczach sprawiał wrażenie pewnego, solidnego, właściwie pozwolił zapomnieć, że nie tak dawno przy Reymonta biegał ktoś taki jak Richard Guzmics. Dziś z boiska wyleciał w samej końcówce, ale pracował na to sumiennie już znacznie wcześniej, dwa razy dając się oszukać Fedorowi Cernychowi. Miał jednak szczęście, że:
a) Szymon Marciniak był do pewnego momentu cierpliwy i litościwy
b) sabotażystów w zespole Jagiellonii było znacznie więcej
O Romanczuku napisaliśmy już wcześniej, a do niego dołączył jeszcze przecież choćby Chomczenowski. To on odpuścił Małeckiego przy bajecznym strzale na 2:0, pozwalając wiślakowi spokojnie złożyć się do uderzenia, a do tego w ataku wyglądał, jakby przed meczem wykąpał się w wybielaczu. Bo był zwyczajnie bezbarwny. Novikovas po drugiej stronie? Udanych akcji mniej więcej tyle, co włosów na głowie Głowackiego. Guti na stoperze? Zagubiony jak Kapustka w Leicester.
489 kilometrów. Tyle dzieli stadion Wisły od Białegostoku. Droga to wystarczająco długa, by mieć czas zastanowić się nad sobą i swoją dzisiejszą formą. Nieźle się składa, bo zdecydowanie przyda się to niejednemu piłkarzowi Jagiellonii…
fot. 400mm.pl