Kibice w Gdyni czekali, czekali, aż się doczekali. Czekać było warto, bowiem pierwsze domowe zwycięstwo Arki od dziewiętnastego września okazało się koncertem na wiele głosów. Arka pierwszy raz w sezonie strzeliła cztery bramki, a wszystkie w pełni zasłużenie, z każdą minutą przyspieszając karuzelę, na którą wrzuceni zostali obrońcy Korony.
Nie powiemy, że Korona była dzisiaj bezradna. Nie – do pewnego momentu wyglądała jak rywal równorzędny. Potrafiła zaatakować bardzo inteligentnie. Co chwila – z mniejszym lub większym sukcesem – podłączał się Grzelak, podobnie Marković, Możdżeń, wiatr jak zwykle robił Kiełb. To jak wyprowadzili w pole obrońców Arki przy sytuacji, po której głową strzelał Możdżeń – majstersztyk. Ale obrona gości absolutnie nie potrafiła nadążyć dzisiaj poziomem za grą piłkarzy ofensywnych, a później ci również spuścili z tonu i mleko się rozlało.
Wymowne: Arka, która nie potrafiła w tym roku strzelić bramki, która jak mało kto w lidze ma problem w pierwszej linii, tym razem stwarzała okazje z dużą łatwością. W 31 minucie przy karnym da Silvy jeszcze uratował Koronę bramkarz Borjan, który mimo straty czterech goli był jednym z najlepszych koroniarzy, ale pięć minut później był bez szans. Rymaniak zepsuł ustawienie, przez co posypała się linia spalonego, a to wykorzystał Formella. To, że skrzydłowy Arki jest aktywny – nic nowego. Z takiej strony pokazywał się i w Lechu, ale że był tak efektywny? Zamiast bezcelowych rajdów – sprytne podania za obrońców. Jeśli strzał, to wtedy kiedy trzeba, a nie z każdej, nawet najgorszej pozycji. Taki Formella, zatrudniający częściej szare komórki do gry, może być więcej niż pożytecznym zawodnikiem.
Na gola Formelli koroniarze jeszcze zdołali odpowiedzieć i Micanski wyrównał, ale w drugiej połowie Arka narzuciła tempo, jakiego goście nie zdołali wytrzymać. Szwoch to drugi obok Formelli kandydat do miana piłkarza meczu. Wszyscy wiemy, że ten pomocnik potrafi zniknąć, dać się wyłączyć. Dzisiaj jednak dla odmiany pokazał swój niezaprzeczalny potencjał. Ustawiał się tak, że koledzy zawsze mogli mu odegrać. Nie holował futbolówki, myślał, nie tylko za siebie, ale za zespół. Walczył w tyłach, często z sukcesami, ale przede wszystkim serwował doskonałe zagrania, których kwintesencją genialne podanie do da Silvy. Z akcji wyszła druga jedenastka, tym razem już zamieniona na gola, właśnie przez Szwocha.
Mecz wtedy w zasadzie się zakończył. Niby 2:1, czyli wynik niebezpieczniejszy chyba nawet od słynnego 2:0, a Korona grała jakby przegrywała piątką. Ospale, nerwowo, prosto tracąc piłki. Kolegów próbował rozruszać Cebula, ale poza strzałem a’la mniej uzdolniony kumpel Kodżiro wiele nie wskórał. Tymczasem Arka miała coraz więcej miejsca, a obrońcy Korony coraz więcej paniki w oczach. Jeden Przemysław Stolc miał dziś więcej jakości, niż wszyscy oni razem wzięci. Gol Siemaszki – który notabene kolejny raz daje dowód, że jest w Gdyni napastnik – to taktyczne jaja gości. Wszyscy rozbiegani jak na podwórku, zamknięci w hokejowym zamku, ostrzeliwani raz po raz. Nie można mieć pretensji do debiutującego Borjana ani za tę bramkę, ani za czwartą, bo przecież nawet obronił, ale kompletnie nie miał asekuracji i Arka waliła w niego jak w bęben.
Arce należą się brawa, może na więcej zaufania zasłuży Siemaszko, ale mimo zasłużonych gratulacji trzeba wziąć na wstrzymanie. Korona w obronie to ligowy fenomen. Właśnie szósty raz stracili co najmniej cztery gole w meczu. Rozbicie kogo jak kogo, ale kielczan nie musi nieść za sobą długofalowych wniosków. Przecież swego czasu 4:0 z Koroną wygrał nawet Górnik Łęczna.
Fot. FotoPyK