Jacek Dembiński to postać zagadkowa, bo z jednej strony strzelił sporo bramek na polskich boiskach, awansował z Widzewem do europejskiej elity, ale z drugiej nie podbił reprezentacji, a i kariera za granicą mogła wyglądać okazalej. Ktoś może powiedzieć, że takich historii trochę już mieliśmy, lecz Dembiński nie jest królem jednego podwórka, o czym przekonała się choćby Borussia w Lidze Mistrzów. Dziś napastnik usunął się w cień, próżno szukać go przy ławce trenerskiej czy w telewizyjnym studiu. Udało nam się jednak spotkać i długo porozmawiać – o niedysocie związanym z karierą, jego późnych początkach w futbolu, wyjeździe do HSV, awansie do Ligi Mistrzów, Smudzie czy Amice. Nie ma jednak co streszczać, pozostaje zaprosić do lektury!
Staram się unikać tego pytania, bo jest sztampowe, ale akurat panu chcę je zadać – jest pan spełniony piłkarsko?
Nie do końca. Dopiero w wieku 22 lat zacząłem grać na poważnie w piłkę i często zadaję sobie pytanie, co by było, gdybym grał wcześniej, łapał doświadczenie i tak dalej. Dużo straciłem przez te lata, mogłem osiągnąć więcej. Teraz są troszeczkę inne czasy, piłkarzom jest łatwiej, są menadżerowie z prawdziwego zdarzenia. Ja takiego nie miałem, a może taki był mi potrzebny, dałem sobie radę na tyle, na ile umiałem, bo wyjechałem za granicę, ale mogłem spełnić się bardziej.
Skąd się wzięło to późne granie?
Zawsze mówiłem, że będę piłkarzem, jak byłem mały i grałem dla przyjemności czy w jakichś turniejach, ciągle to powtarzałem. Nie wiem skąd to się brało, ale nawet szefowi to mówiłem. Pracowałem w piekarni, a on się dziwił co ja opowiadam, pytał ile mam lat – odpowiadałem z przekonaniem, że będę grał i nie będę pracował w tym zawodzie. Po prostu nikt nie zaprowadził mnie do klubu, nie miałem takich możliwości. Jedną okazję miałem raz, w podstawówce. Chodziłem do klasy sportowej, gdzie kilku chłopaków grało w Olimpii Poznań. Jednym z moich kolegów był może dla pana nieznany, ale parę ligowych spotkań rozegrał, mianowicie Waldemar Sobkowiak, powiedział mi, żebym poszedł z nim do Olimpii, więc wybrałem się na jeden, dwa treningi i na tym się skończyło. Nie znam do końca powodów, ale chyba mnie tam za dobrze nie przyjęli, coś im się nie spodobało w mojej grze i sobie odpuściłem. Kolega chodził dalej i doszedł do tego, że grał w pierwsze lidze, a ja wtedy nigdzie nie grałem, praca, wojsko i piłka jedynie dla przyjemności.
Jakoś to się jednak w końcu zaczęło.
Poszedłem grać do Polonii Poznań i tam występowałem w lidze okręgowej, równocześnie grając w dzikich drużynach. Na przykład wystąpiliśmy z bratem i kilkoma kolegami w turnieju halowym, graliśmy choćby przeciwko Lechowi z Okońskim w składzie i ten turniej wygraliśmy. Więc teraz nie wiem, prawdy do końca nie znam, czy zostałem wypatrzony tam, czy też w lidze okręgowej. W każdym razie, przyszedł taki dzień, że przyjechał Teodor Napierała, graliśmy chyba przeciwko Orkanowi Konarzewo, on podszedł do mnie po meczu i powiedział, że jutro widzi mnie na treningu Lecha.
A ja wtedy byłem w wojsku – poszedłem na dwa lata, ale w międzyczasie skrócili na półtora roku. Stacjonowałem we Wrocławiu, Hermanicach i wtedy nic nie grałem w piłkę, ale udało mi się przenieść do Poznania. Tam miałem dobry układ, pracowałem w kuchni, gdzie wszyscy byli z zewnątrz, dwóch wojskowych ledwie, a reszta cywile. Pracowałem więc od rana do którejś godziny, wychodziłem, przeskakiwałem przez płot i szedłem na trening Polonii, a potem na ten pierwszy Lecha. Wszedłem do jednej z najlepszych drużyn w Polsce, przecież potem dwa razy z rzędu było mistrzostwo Polski. I po tym treningu podszedł do mnie Napierała, że mam przyjść do prezesa i podpisujemy kontrakt.
Jak pana przyjęli?
W porządku. Z samego treningu nic nie pamiętam, jedynie to, że założyłem Michałowi Gęburze siatkę, on poszedł za mną i mnie skosił, zrobiłem aż przy tym fikołka. Schodząc z zajęć, podszedł do mnie Darek Skrzypczak i mówi: „reszta drużyny chce, bym wprowadził cię do zespołu, ale Jacek, spokojnie na treningach z tymi siatkami. Połamią ci nogi, będą się śmiali.” Tak to wyglądało na początku, w miarę ostro, ale nie czułem nic złego w drużynie. Było wesoło, przyjęli mnie dobrze, mogłem się na spokojnie rozwijać, jakbym podszedł do każdego, to każdy służyłby mi pomocą.
Z kim się pan zakumplował?
Krzysztof Apolinarski, Norbert Bławat, Waldemar Przysiuda, Rysiu Remien. Z nimi na początku się zakolegowałem, zostawaliśmy po treningach, ćwiczyliśmy wrzutki, rzuty wolne, takie rzeczy. Później przejść się na miasto, coś zjeść i tak dalej. To były moje początki.
Dużo pan musiał nadrabiać względem kolegów z zespołu?
Nie ma czasu na nadrabianie w tym wieku. Ja nie byłem na początku podstawowym zawodnikiem, miałem to szczęście, że strzeliłem po wejściu w 80. minucie bramkę w debiucie. Mieliśmy w pierwszym spotkaniu Zagłębie Lubin, mistrza Polski, wygraliśmy chyba 4:2, wszedłem za Mirka Trzeciaka jak pamiętam. Grałem sporo w rezerwach, z pierwszą drużyną byłem cały czas, na treningach i jeździłem na mecze, ale grałem jako wchodzący. Bo przy takiej konkurencji jak Araszkiewicz, Juskowiak, Trzeciak, Podbrożny, Moskal, czyli typowi napastnicy, jest trudno, a jeszcze był Michał Gębura, bramkostrzelny zawodnik, choć z pomocy. Dużo piłkarzy od których mogłem sporo wyciągnąć, pożyteczne lekcje. Uczyłem się i nie przyszedłem z założeniem, że będę grał w pierwszym składzie, ale oczywiście starałem się korzystać ze swoich szans.
To dobrze, że nie miał pan założenia – „muszę grać od razu.”
Nie no, gdzie. Przeszedłem znikąd, wierzyłem w swoje umiejętności i widziałem, że umiem grać, ale musiałem łapać doświadczenie. Wtedy byłem jeszcze szczuplejszy niż jestem teraz, a trzeba było walczyć. Nie miałem myślenia typu „dlaczego nie gram”, bo jak mógłbym mieć, skoro mając 22 lata przyszedłem z wojska do zawodników, których oglądałem z telewizji i trybun? Gdybym tak myślał, to byłoby dla mnie tragiczne. Trzeba się pokazać, pobiegać i przebijać.
Dzisiaj byłaby taka historia możliwa, biorąc pod uwagę rozwój futbolu?
A kiedy był taki ostatni przykład? Jest duża selekcja, przynajmniej w Poznaniu. Musiałby się wydarzyć jakiś niesamowity zbieg okoliczności, że gdzieś ktoś wychodzi na mecz choćby z rezerwami Lecha i nimi kręci, więc zostaje zauważony. Trzeba mieć trochę szczęścia.
To też ciekawe, że nie miał pan problemu na przykład z techniką, mimo późnego wejścia w poważny futbol.
Nie było dla mnie problemu z techniką, bo ja grałem na podwórku piłką tenisową non stop, odbijając od ściany lewa-prawa noga. Osiem godzin dziennie spędzałem na piłce. Wszystkim grałem – kostkami plastikowymi, tymi piłkami tenisowymi, czymkolwiek. Czasami było tak, że grałem w tego tenisa mecze – ja nogą, a ktoś rakietą. Miałem czterech braci, każdy coś tam w piłkę potrafił, ogólnie na dworze mieliśmy 16 osób w paczce, spotykaliśmy się dzień w dzień. I na przykład jak oglądaliśmy mundial z braćmi, to byliśmy tak podekscytowani, że w przerwie tylko na 15 minut wybiegaliśmy, graliśmy i z powrotem na mecz. A po spotkaniu już cała ekipa się zbierała.
Te mecze tenisowe, wygrywał pan?
Były takie sytuacje, że się udawało. Oczywiście, zdarzali się też tacy, co grali w tego tenisa regularnie i potrafili porządnie uderzyć, ale nogą też można tak walnąć nisko przy siatce, że piłka poleci na drugi kort. Gorzej zdążyć, bo z rakietą to łatwiej. Więc całe życie z piłką, gdziekolwiek, to były inne czasy, bez orlików i tak dalej. Mi piłki nie brakowało, miałem jej dużo. Też mówię, że nie mógłbym być trenerem, bo bym ordynował proste ćwiczenie. Wziąłbym dzieciaków, ustawił i odbijałyby piłkę o mur lewą, prawą nogą, na dzień dobry. Trzeba być przy piłce, to jest podstawa. To sprawia radość i naprawdę, jak pan będzie odbijał futbolówkę o ścianę obiema nogami dzień w dzień, to w końcu ona nie będzie przeszkadzać i nieważne, czy pan jest lewo czy prawonożny. Piłkarz musi być uniwersalny, zrobić zwód w każdą stronę, by móc zaskoczyć. Obrońca nie może wiedzieć co zrobi napastnik – na grę jedną nogą to może sobie pozwolić co najwyżej Messi.
Miał pan wtedy problem z przyjęciem tego mistrzostwa Lecha z 1993 roku?
Żadnego, nie myślałem o tym. Było jak było, nie zastanawiałem się nad tym, czy rzeczywiście były układy. Byłem za młody, co ja mogłem o tym mówić?
Ale po latach, czuje się pan dwukrotnym czy trzykrotnym mistrzem Polski?
Jak mi odbiorą to będę się czuł dwukrotnym, na razie nikt mi niczego nie odebrał. Nie mam na to wpływu, nie zrobiliśmy nic złego.
I teraz wracając do niedosytu w pańskiej karierze – bardziej żałuje pan nie tak dobrej kariery za granicą czy w reprezentacji?
Jednego i drugiego. Za granicą byłoby wszystko dobrze, ale tam chodziło też o sytuacje pozasportowe. Ja miałem wtedy nie do końca w porządku menadżera i gdyby wszyscy nie byli zaślepieni kasą, to zrobiłbym inną karierę. Jednak kasa rządzi. Dzisiaj menadżerowie trochę inaczej myślą i gdyby wtedy tak było, to i menadżer by zarobił i piłkarz swoje osiągnął, a nie tylko w jedną stronę. Jednak nie chcę do tego nawiązywać. Powiem tylko, że nie było w tym nic mojej winy.
Z jednej strony menadżerowie, ale z drugiej może mógł pan więcej strzelać, najzwyczajniej w świecie.
A to trzeba było tam być i to zobaczyć. Nie grałem tylko w napadzie, trener mnie na różnych pozycjach próbował, ale znajdował mi miejsce.
Miał pan z trenerem Pagelsdorfem dobry kontakt w HSV?
Tak, zarówno z trenerem i menadżerem drużyny. Tam było inne podejście niż w Polsce, u nas już dbają o to, ale tam mnie menadżer często pytał, jak leci, jak jest – pewnie taka jego rola, że musiał się dopytywać i dbać o zawodników. Pytał się o mieszkanie, bo miałem trzypokojowe – czy nie chcę czegoś większego, ale mówię, że mi wystarczy, bo po co mi dom, skoro z mieszkania miałem blisko na treningi.
Z tego co czytałem, to w drużynie trzymał się pan z Yeboahem, z którym mieszkał pan w pokoju na zgrupowaniach.
Tak, przez wszystkie lata. Był Paweł Wojtala z nami i ja chciałem iść do niego, ale od razu mi powiedzieli, że nie, że mam być z Tonym w pokoju i uczyć się niemieckiego. Tak zostało.
Jak go pan oceniał piłkarsko?
Miał nosa do strzelania bramek, nie trenował na siłowni, a ciągle wyglądał na napakowanego. Silny na nogach, sztuką było mu zabrać piłkę, ale jeden miał patent. Yeboah zawsze mówił, że nie lubi grać z Waldkiem Krygierem, który wtedy występował w Wolfsburgu, on mu tę nogę wciskał. Tony wkurzał się w pokoju: „zawsze mi tę piłkę jakoś wybije!”
A poza klubem to była przyjaźń?
Nie, byłem u niego w domu ze dwa razy. Nie było takich spotkań rodzinnych czy innych, tylko na treningach i obozach. Nie wiem, może ktoś się tam spotykał poza mną, ale ja w tym nie uczestniczyłem.
To było coś nowego w porównaniu do Polski?
W Polsce każdy się czuje jak u siebie. A ja tam nie jechałem się bawić, tylko do pracy i tymi kategoriami myślałem, żeby walczyć na treningach o swoje miejsce. Imprezowy to ja nie jestem. Tylko raz nas Pagelsdorf zaprosił, ale to było już po sezonie. Powiedział: teraz możecie sobie pić, robić co chcecie, dzisiaj nie zwracam uwagi. Jednak były też inne sytuacje, pamiętam jak pojechaliśmy na Dortmund i trzech chłopaków – jeden z podstawowego składu, dwóch z ławy – sobie usiadło o 22 w barze, gdy wszyscy mieli być już w pokojach. Nie pili, po prostu siedzieli i rozmawiali. Pagelsdorf to zauważył, podszedł do nich i kazał iść do pokoju. Przespali się, potem było śniadanie i po nim miał być trening w salce. Trener do nich mówi: raz, dwa, trzy, wiecie gdzie jest dworzec, jutro trening o 10. Odesłał ich i czuł się chyba wielki, bo wygraliśmy z tym Dortmundem 1:0.
Krótko trzymał zespół?
Tak. Pamiętam, że jak przegraliśmy mecz w Pucharze Niemiec z trzecioligową drużyną, to był na nas bardzo zły, zagraliśmy bardzo słabo, wręcz tragicznie i to wszyscy, bez wyjątku. Na drugi dzień wyszliśmy na trening i zrobiliśmy 96 kółek – na zasadzie: wzdłuż boiska trucht, za bramką gaz, trucht i znów gaz. To liczyło się na jedno okrążenie, a on stał i popędzał. Po spotkaniu to jest duży wysiłek, bo jest zmęczenie po grze i podróży. Jednak po zajęciach nie był już na nas obrażony, z każdym normalnie rozmawiał, tylko chciał pokazać, żebyśmy się zastanowili, czy warto tak grać. Jego porażka też bolała, trener może ponieść konsekwencje po takim spotkaniu.
Wolał pan takich trenerów?
W pewnym sensie tak. Ja wolałem coś osiągnąć, każdy pewnie teraz by tak powiedział, ale chciałem coś wygrać, zamiast pograć byle pograć. Coś mi się fartnęło w życiu, że zacząłem grać, więc dlaczego miałbym to robić tylko dla przyjemności? Ona była, bo bardzo to lubiłem i zawsze jak jest okazja, to nawet teraz chodzę i gram, ale można coś przy tym osiągać.
HSV miało ciekawą paczkę, bo był choćby wspomniany Yeboah, Salihamidzić, czy Hans-Joerg Butt. Te jego karne to było dla pana dziwactwo?
Nie, bo je dobrze wykonywał, podchodził i trafiał. Bardzo spokojny człowiek, nie widziałem, żeby się odzywał w szatni. Ja jestem spokojny, ale on jeszcze bardziej.
Jednak przy tym spokoju musiał być bardzo pewny siebie, skoro podchodził do jedenastek.
W Niemczech każdy uważa się za najlepszego. Pamiętam te treningi, jak każdy był tam pewny siebie. Można było się tego od nich nauczyć, uważali się za dobrych i koniec, nawet jeśli ktoś był przeciętny, to był pewny siebie. Część to gubiło, część nie, ale każdego ta cecha łączyła.
Polskim ligowcom tego brakowało?
Może niektórym tak, bo mi się wydaje, że każdy powinien wierzyć w sukces. Jeśli myślisz, że będziesz grał o utrzymanie, to będzie tak albo i gorzej.
Z kolei chyba szatnia w Niemczech była dużo bardziej poważna?
Mało żartów było, wejście do szatni, trening i do domu. Tak to wyglądało z mojego punktu widzenia, jakieś dowcipy się zdarzały, bo w szatni zawsze są, ale w porównaniu do Polski, gdzie ktoś komuś buty przybijał do podłogi, to tam takich sytuacji nie było.
Też co mnie zaskoczyło to pana stwierdzenie, że w Niemczech grało się łatwiej niż w Polsce.
Tak. Tam wszystko było poukładane, a w Polsce bardziej chaotyczne, wszyscy biegali wszędzie. Tam każdy miał swoją pozycję i zadanie, więc jakoś tak mi wychodziło, nie przechodziłem brutalnych fauli. Wiem, że teraz ta piłka się zmieniła i pewnie teraz w lidze niemieckiej jest większe ciśnienie, ale na tamten czas był luz, miejsce i graliśmy praktycznie 1 na 1.
Inny pana zagraniczny wyjazd to Szwajcaria. Dziwna sytuacja – miał pan być wolnym zawodnikiem, a potem się okazało, że Szwajcarzy mają zapłacić Lechowi milion franków.
Nawet dostałem powołanie na mecz do Paryża z Francją, które zostało cofnięte dzień czy kilka dni później, ktoś musiał zadziałać w Polsce. Lech chyba myślał, że uciekłem do tej Szwajcarii pojechałem tam bez ich zezwolenia.
To było tak, że przy przekształceniu Lecha, pana umowa się przedłużała?
Byłem młody i trochę mnie wkręcili, nie pamiętam, żeby dali mi jakąś umowę, którą bym podpisał przy przekształceniu. Nikt ze mną nie rozmawiał, to nie było tak, że ja uciekłem. Wszyscy wiedzieli o moim wyjeździe do Szwajcarii, wyjechałem i musiałem wrócić. Nie znam szczegółów, ja byłem od grania.
Ale żałuje pan tej Szwajcarii?
Nie do końca żałuję, ja chciałem po prostu grać w piłkę. Wyjazd jak wyjazd, chciałem grać w innej lidze, po prostu wprowadzono mnie w błąd. Menadżerowie chcieli wtedy zarobić i myśleli, że jak piłkarz wyjedzie to już koniec, można umyć ręce. Żałuję tylko, że nikt konkretny z Lecha do mnie nie podszedł, nie powiedział, jaka jest sytuacja. Nikt nie robił przeszkód, a potem się okazało, że taka przeszkoda jest.
Myśleli tylko o kasie.
Teraz jest trochę inaczej, to normalne, że jeśli komuś coś załatwiasz, to liczysz na korzyści, ale menadżer nie powinien myśleć, że samo się wszystko ułoży. Powinien dbać o zawodnika, a ja, gdy wyjeżdżałem do Niemiec, to z tymi osobami, które mi to załatwiły, może raz się spotkałem, przez cały okres mojego pobytu. Nikt nie dzwonił i nie pytał, nie rozmawiał potem o innym klubie.
Nie mógł pan zmienić menadżera na takiego z niemieckiego rynku, na przykład poprosić Yeboaha o radę?
On miał swoje sprawy. Wtedy tak nie myślałem, może to był i błąd, mogło to inaczej wyglądać, ale stało się tak i tego się już nie odwróci.
Już pal licho tamtą Szwajcarię, ale tak jak pan wspomina, przeszła panu koło nosa reprezentacja.
Na pewno, reprezentacji też żałuję, że za dużo mi się tam nie udało. 10 spotkań rozegrałem w niepełnym wymiarze czasu, była duża konkurencja, trudno było się przebić i wyszło jak wyszło. Mówię: może to wina tego braku doświadczenia i późnego wejścia w piłkę.
Nie udało się strzelić choćby jednej bramki.
Była jedna, ale w nieoficjalnym meczu z Arabią Saudyjską. Wygraliśmy 2:1, a dopiero na drugi czy trzeci dzień graliśmy spotkanie oficjalne z nimi i tam już nie trafiłem. Jednak ta jedna bramka by nic nie zmieniła, chodzi o całokształt, nie udało się w tej reprezentacji. Tego na pewno żałuję.
Jednak grał pan choćby z Anglią w Chorzowie – byli nie do pokonania wtedy dla polskiej kadry?
Widocznie nie, zawsze było trudno z Anglią. Pamiętam ten mecz, bo jeśli chodzi o wytrzymałość, to byłem w rewelacyjnej formie – ile kilometrów ja przebiegłem, niektóre zwyczajnie głupio, ale praktycznie na tym meczu się nie męczyłem. Siły miałem, lecz efektów nie było. Nie szło strzelić, widocznie nie było mi to dane.
Terry Butcher powiedział, że poziom meczu był żałosny.
Nie znam tej wypowiedzi, ale skoro tak powiedział, to może tak było, że gdy z Polską się grało w tych czasach, to kadra prezentowała żałosny poziom. Mieliśmy trochę dobrych piłkarzy, jak Kosecki, ale rzeczywiście nie szło. Dłuższy okres bez awansu.
Potem przyszedł czas Wójcika, który dawał panu grać tylko w sparingach. Dlaczego?
Wójcik w ogóle mnie chyba nie lubił, czułem to, miałem taką sytuację gdzie – nie wiem, dlaczego – ale nawet nie podał mi ręki. Tak trenerzy nie powinni postępować, choćby nawet bardzo kogoś nie lubili. Nie wiem w ogóle, po co mnie powoływał, jeżeli ktoś się źle czuje w drużynie, trener w niego nie wierzy, to po co go brać? Ktoś go namówił? Zawodnik to widzi i jak ma się czuć? Pewnie nie odpowiadał mu mój charakter, ja jestem spokojniejszy i nie robiłem rzeczy, które piłkarze lubili wtedy robić.
Dobra, pogadajmy o sukcesach – wierzył pan przy 2:0, że Widzew wygra z Legią?
Było mało czasu, po prostu grałem. Jedna bramka dużo zmienia, jak ta pierwsza wpadła to wstąpiła w nas wiara, dostaliśmy impuls. Przy 2:0 to się gra, przy 2:1 to się wierzy.
To był chyba pierwszy z fartów Smudy. Miał z nim pan dobry kontakt?
W tamtych czasach tak. W Lechu nie za bardzo mi pomógł, raczej odwrotnie. Jako piłkarz czułem, który trener jest za mną, a który nie. Smuda nie był. Nie potrzebowałem od niego pomocy tylko uczucia, że potrzebuje mnie w drużynie, a takiego wrażenia nie odniosłem. Na przykład gdy doznałem kontuzji i było wiadomo, że będę miał operację, to raczej nie wyglądał na zmartwionego, straciłem kompletnie miejsce w składzie. Gdyby nie było fuzji Amiki z Lechem, to pograłbym dłużej, może jeszcze dwa lata– uważam, że jak Smuda przyszedł do Lecha to najchętniej pozbyłby się Reissa, Bosackiego i Dembińskiego.
Może chciał pozbyć się mocnych charakterów z szatni?
Możliwe, ale i tak go wszyscy słuchali, więc nie wiem, co miałoby to dać. Według mnie, był lepszym trenerem w latach 90, bo pamiętam dużo rzeczy z tamtych zajęć, podnosił charakter drużyny, a tu była monotonia. Nic się nie zmieniło, nic nowego, nic mnie nie zaskoczyło.
Zatrzymał się w czasie?
Może i tak, ale też się łatwiej trenuje, jak ma się dobrych piłkarzy – w tamtym czasie trafił na dobrą ekipę, pokupowali dobrych zawodników i poszło.
No i miał drugi fart, z Broendby. Duńczycy wtedy was zaskoczyli?
Wyglądało na to, że bardzo. Poszli na 3:0 i można było odnieść wrażenie, że to jest nie do dogonienia, jeszcze na wyjeździe. Jednak trener Smuda miał szczęście, piłkarze Widzewa rok szczęścia, kiedy wszystko się zaczęło układać. Ale fartowi też trzeba pomóc i w Łodzi byli zawodnicy, którzy to realizowali.
Tamta grupa Ligi Mistrzów była nie do przebrnięcia?
Wydawało się, że tylko Steua jest w zasięgu, a Borussia i Atletico już nie – jednak tak nie jest, gdy człowiek wychodzi na boisko, to o tym nie myśli. Coś graliśmy, każdy miał przekonanie, że idzie, ale brakowało może tego, byśmy dwa lata z rzędu pograli w tym samym składzie.
A pierwsze spotkanie w Dortmundzie jakoś pana uderzyło? Tyle kibiców, atmosfera i tak dalej?
Nie, w Dortmundzie było jak było, normalnie. Fajnie, dużo ludzi, ale człowiek grał w paru meczach i trzeba było przyjąć tych kibiców. Zawsze jest stresik, adrenalina, ale gdy jest gwizdek, to wszystko puszcza i myśli się tylko o grze. Choć na Widzewie jak ryknęli, to było inaczej – człowiek się czasem zatrzymał i pomyślał: „kurde, jest głośno, te trybuny żyją”.
Chyba był pan mocny psychicznie?
Różnie to bywało, ja po prostu nie myślałem, że to jest nie wiadomo jaki obrońca i że nie dam sobie rady. Bo dlaczego miałbym tak myśleć? Człowiek jak człowiek.
No, ale Borussia po pierwszym meczu podeszła do Widzewa poważniej.
Nawet nie myślę, że przestali lekceważyć – Niemcy sobie na to nie za bardzo pozwalają, Jasne, czuli się lepsi pod każdym względem, ale chyba to źle nie wyglądało, bo nie było przewagi Borussii. Były sytuacje z jednej i drugiej strony.
Tamta paka z Widzewa chyba mogła zrobić większe kariery?
Mogliby, ale niektórzy chyba nie chcieli wyjeżdżać jak Tomek Łapiński, który miał strach do samolotów przede wszystkim. Z Citko wyszło jak wyszło, Majak pojechał do Rostock i tam też nie zrobił furory.
Majak chyba odradził panu Hansę?
Tak, kiedyś z nim rozmawiałem, bo Pagelsdorf mi mówił, żebym do Hansy poszedł po tym okresie w HSV. Rozmawiałem ze Sławkiem i on nie za bardzo się o tej Hansie wypowiadał, że organizacja taka sobie, ale do końca nie wiem, co mu się nie podobało. Nie wnikałem, mówił jedynie, żebym dał sobie spokój. To była krótka rozmowa.
A jak się pan czuł jako ten, który był ostatnim strzelcem bramki dla polskiego zespołu w Lidze Mistrzów przez 20 lat?
Szkoda mi było tych drużyn, bo było tyle sytuacji i możliwości, najwięcej miała Wisła, nie mówię już o Barcelonie, ale odpadali też na słabych przeciwnikach. Prym wiedli w polskiej lidze i im się nie udawało, to było dla mnie dziwne, spotykali się z drużynami do pokonania.
W fazie grupowej europejskich pucharów zagrał pan jeszcze z Amicą.
Tam organizacyjnie było bardzo dobrze jak wróciłem z Niemiec. Jednak to jest mały klub, a jak przychodzi 2-3 tysiące ludzi, to za dużo się nie osiągnie. Byliśmy niedaleko mistrzostwa, ale był taki przełomowy moment, gdzie chyba w Krakowie wygrywając 1:0 przegraliśmy 1:2, tym razem mnie spotkała kara, że w końcówce straciliśmy dwie bramki. Gdybyśmy to wygrali z Wisłą, do końca byśmy już nie odpuścili i skończyłoby się mistrzostwem.
Też ciekawe, że po trenerach w typie Wójcika i Smudy spotkał pan Skorżę.
Bardzo interesował się nowinkami i takimi rzeczami, dużo rozmawiał piłkarzami, wyjeżdżał na staże. Jedyne co mogę mu zarzucić, to fakt, że był za spokojny na trenera, przynajmniej wtedy, może teraz się zmienił, nie wiem. Mógł czasami trochę ostrzej zareagować, wpłynąć na niektóre rzeczy, ale większych uwag nie mam. Gdyby Amica była wtedy w większym mieście, to może udałoby się osiągnąć coś więcej. Mieliśmy Dawidowskiego, Króla, ale nie do końca podobało mi się ich podejście, choć potencjał piłkarski mieli.
Z tego co wiem, to pan nie lubił Dawidowskiego.
Nie miałem nic do niego, ale miałem inne zdanie co do podejścia. Potencjał był, ale nie do końca czułem powagę – człowiek nie musi być poważny nie wiadomo jak, ale w podejściu do zawodu powinien trochę jej mieć. On był piłkarzem pewnym siebie, ale nie wiem, co chciał osiągnąć w życiu, trochę był rozrywkowy. Szkoda, bo dobry zawodnik.
Też go trochę kontuzję zastopowały.
No, ale jak widziałem go po kontuzji, że walił od razu bez rozgrzewki, to naciągał te wszystkie mięśnie. Taki był dzikus, można i tak, ale jak ktoś doświadcza jednej, drugiej, trzeciej kontuzji, to mógłby się zastanowić. Mi na przykład dobrze współpracowało się z Kryszałowiczem – na początku myślałem, że będzie problem, a nie, on był dostępny i do rozmowy, i do gry, od razu między mną a nim na tym boisku iskrzyło, wiedziałem jak się poruszać, gdzie przesunąć. Gdy ja skakałem do głowy, to z kolei on już się dobrze ustawiał. Fajna współpraca.
Jednak skąd tak słabe wyniki Amiki w Pucharze UEFA?
Co tu więcej wspominać, przyjmowaliśmy te bramki, było źle i tyle. Ta drużyna miała mało doświadczenia, był taki mecz, że dostaliśmy trzy bramki i koniec. Faza grupowa bez historii.
Dlaczego teraz pan się tak usunął w cień?
Po prostu skończyłem grać.
Inni piłkarze też, a pokazują się w mediach.
Jednak oni żyją tą piłką, a ja nie mówiłem, że będę trenerem czy działaczem. W Amice często powtarzali, że powinienem pokazać swoim doświadczeniem coś młodzieży, ale ja nie chciałem działać dalej w piłce. Wiedziałem to zresztą już jak miałem 23 lata. To jest życie na walizkach.
Nie mówi tylko o trenerce, ale nie kusi pana, żeby wypowiadać się gdzieś w telewizji jako ekspert?
Nie nadaje się, nie czytam nowinek, nie wymienię zawodników którzy grają w choćby Ruchu Chorzów. Oglądam mecze, ale przeważnie Lecha, czasem Legię, generalnie drużyn z czuba. Wolę być czynny niż się udzielać. Gram z oldbojami Lecha, jeździmy na mecze, turnieje charytatywne, jak tylko jest możliwość. A jeśli jej nie ma – idę pobiegać.
Rozmawiał Paweł Paczul
Fot. YT