Myślisz “Wisła Kraków”, masz przed oczami jeden wielki znak zapytania. Nie masz pojęcia, jakie piętno na drużynie odciśnie nowy trener i czy w ogóle jakiekolwiek. Nie wiesz, czy zaciąg anonimów z zagranicy rozniesie skalę na szrotometrze, czy okaże się strzałem blisko dychy. Z tym większą ciekawością odpaliliśmy dzisiejszy mecz Wisły z Koroną i przyłożyliśmy lupę do jedynego z nowych piłkarzy, który znalazł się w pierwszym składzie, Ivana Gonzaleza. A skoro już baczniejszym okiem zerkaliśmy na Hiszpana, nie mogliśmy odpuścić kręcącego się w jego okolicach nowego-starego znajomego, Ilijana Micanskiego. Co nam z tego wyszło?
By mieć już to za sobą, zacznijmy może od Bułgara. Ujmijmy to delikatnie: do Polski przyjechał trochę inny piłkarz, niż ten, który wyjeżdżał z niej do Bundesligi. Oczywiście nie chcemy wieszać na nim psów po jednym meczu – ba, nawet to swego rodzaju radość, że po nieudanych epizodach w Korei i Bułgarii nie stał się z miejsca gwiazdą ligi – ale gołym okiem widać, że przed gościem jeszcze sporo pracy. Najważniejszy zarzut – Głowacki i Gonzalez przepychali go z taką łatwością, jakby mierzyli się z jakimś juniorem, a mowa przecież o ponad 30-letnim napastniku, który powinien już zdążyć wyrobić sobie odpowiednią posturę. Ciężko było odmówić mu ambicji (pressował z dużym zaangażowaniem), wydolności (zagrał 90 minut, nie oddychał rękawami) czy chęci gry (często się pokazywał i wychodził ze swojej pozycji), ale to by było na tyle. Wrzutki do nikogo? Zdarzały się. Strzały bez sensu? Także. Że przypomnimy choćby strzał główką w stronę chorągiewki w końcówce meczu czy stuprocentową okazję po rogu, w której Bułgar zamiast w bramkę załadował w Sadloka. Doskonale pamiętamy jednak, że piszemy o facecie, który potrafił niegdyś przejść w pojedynkę całe boisko i załadować do pustaka – do jego debiutu w barwach kieleckiej drużyny podchodzimy więc z dużym spokojem.
Czyli dokładnie tak, jak kibice Wisły mogą podchodzić do luki po Richardzie Guzmicsu.
Nie wiemy, czy to raczej klasa rywali czy klasa Ivana Gonzaleza, ale Hiszpan nie miał większego problemu z odczytywaniem intencji koroniarzy. Pojedynki jeden na jeden z Micanskim? Praktycznie z żadnego nie wyszedł przegrany. Zaliczył kilka udanych główek, kilka udanych przechwytów, raz w pierwszej połowie wręcz uratował Wisłę przed utratą bramki, w ostatniej chwili ofiarną interwencją zdejmując piłkę z nogi napastnika. Bardzo fajnie spisywał się też w zadaniach ofensywnych – już nawet nie chodzi o fakt, że nie chował się, gdy trzeba było pchnąć akcję do przodu. Nie miał żadnego problemu, gdy trzeba było dograć przerzut na jakieś 60 metrów prosto do nogi (zdarzyło mu się ich kilka). Mówcie co chcecie, ale niewielu piłkarzy w tej lidze może to o sobie powiedzieć. Oczywiście zdarzały mu się także lagi bez sensu, ale mowa przecież o graczu Wisły Kraków, a nie Realu Madryt.
Co na minus? Momentami lekko panikował. Gdy można było zagarnąć piłkę do siebie i przegrać przez tył – wybijał na aut. Raz zupełnie stracił głowę i opuścił swoją pozycję, by podwoić krycie, gdy na prawej flance szarżował Rymaniak (Rymaniak!). Ostatecznie interwencja się udała, ale tworzyła się z tego bezsensowna luka i piłkarz o nieco większym zaawansowaniu technicznym mógłby Wisłę za to bezlitośnie skarcić.
Reasumując: Ivan Gonzalez – obiecujący debiut, podskórnie czujemy, że będą z niego ludzie. Ilijan Micanski? No cóż, jeszcze sporo pracy przed nim.