Nie mieliśmy zbyt wielu okazji, żeby pochwalić na naszych łamach Marcina Bojarskiego. Zawodnik z niego bardzo sympatyczny, ale raczej średni, z rzadkimi przebłyskami. Grając w GKS-ie Katowice, Legii, Lechu, Radomsku, Cracovii i Piaście nigdy nie miał sezonu, w którym zdobyłby choć 10 bramek. Ostatnio leczył kontuzję w klubie z Gliwic, co miesiąc pobierając 20 tys. zł wynagrodzenia. I nagle, nie wiedzieć czemu, poprosił działaczy Piasta o rozwiązanie kontraktu. Chcielibyśmy widzieć minę prezesa Jacka Krzyżanowskiego, kiedy usłyszał od Bojarskiego: “Chcę być uczciwy. Skoro nie nadaję się do gry, nie chcę brać pieniędzy za nic”. Bez dwóch zdań, facet pokazał klasę.
Bojarskiemu należą się tym większe brawa, że nie pamiętamy, by któryś z piłkarzy w ekstraklasie zdobył się na podobny gest (kiedyś zrobił to Redondo w Milanie).
Oczywiście – kontuzje piłkarzy to nie ich wina i jeśli uczciwie przykładają się do rehabilitacji, to nie widzimy powodu, by mieli zrzekać się zagwarantowanych pieniędzy (ktoś z was się zrzeka kasy za chorobowe?). Ale to nie zmienia faktu, że Bojarskiemu należy się szacunek. Tym większy, że nie jest to człowiek szczególnie zamożny (taki Redondo i tak był milionerem). Nie musiał tak postępować, nikt nie miałby prawa mieć do niego pretensji, gdyby za klubowe pieniądze leczył się dalej, ale jednak to zrobił.