Jak kawka wpływa na autorytet trenera? Dlaczego nie bił się w pierś i nie wymachiwał flagami przy podziale Czechosłowacji? Jak to możliwe, że pierwszy mecz Bundesligi obejrzał z perspektywy boiska? Dlaczego postanowił zrobić rewolucję kadrową w Podbeskidziu? Jaki filmik na YouTube wywołuje u niego dreszcze? O co ma największy żal do Dariusza Smagorowicza? Dlaczego skreślony na testach piłkarz następnego dnia podpisał kontrakt z jego klubem? Czemu sprowadzeni przez niego do Pogoni zawodnicy tak szybko się spalili? O życiu w socjalistycznej Czechosłowacji, późnym transferze do Niemiec, niezwykłej pucharowej przygodzie z Ruchem i więzi z kibicami Niebieskich, której nie udało się nawiązać z tymi w Szczecinie. O zwożeniu magnetofonów w Niemiec, pracy w Chinach – o tym wszystkim porozmawialiśmy z trenerem Podbeskidzia Bielsko-Biała Janem Kocianem.
***
Czy piłkarz mógłby do pana przyjść tak jak ja teraz, usiąść, wypić kawę, porozmawiać „o życiu”? Pytam, bo mówił pan kiedyś: „nie interesuje mnie, czy piłkarze mnie lubią, bo mają mnie szanować”.
Jasne, są piłkarze, którzy przychodzą do mnie do gabinetu porozmawiać. Ale nie na ploteczki, nie o jakichś „bajkach”, tylko o rzeczach konkretnych. Co ma robić lepiej, co ma robić inaczej, dlaczego nie gra. Nie jestem trenerem, który z piłkarzami chodzi na kawkę. Oczywiście, mogę pogadać na każdy temat, ale musi być dystans, respekt w relacji trener-piłkarz. Jeżeli zaczyna się chodzenie na kawkę, pogawędki o bzdurach, respekt gdzieś się gubi.
Nigdy nie zdarzyło się panu nawiązać przyjaźni ze swoim zawodnikiem?
Jasne, zdarzało się. Czasami nawet trzeba się spotkać w atmosferze, powiedziałbym „mniej profesjonalnej”, kiedy chodzi na przykład o jakieś rodzinne problemy. Wtedy relacja musi być troszeczkę inna, może być nawet z tą kawką.
Autorytet u piłkarzy jest dla pana najważniejszy?
Jest bardzo ważny. Przede wszystkim musi być naturalny, nie da się go wypracować tylko uderzaniem w stół, rozbijaniem rzeczy w szatni…
W jednym z wywiadów, jeszcze za czasów Ruchu, mówił pan, że od kiedy jest w Polsce, nie zdarzyło się panu wrzeszczeć na piłkarzy, rzucać niczym w szatni. To się zmieniło?
Były już takie sytuacje tutaj w Bielsku, gdy musiałem podnieść głos, bo nie byłem zadowolony z tego, co działo się na boisku. W Ruchu faktycznie, nie pamiętam, żebym chociaż raz tak zrobił. Tutaj? Powiem tak: zdarzyło się, i to nie raz. Mecze u siebie mi się nie podobały, oczekiwałem w nich czegoś innego.
Pana charakter kształtował się w trudnych warunkach, w socjalistycznej Czechosłowacji.
Obecnie wszystko jest bardziej otwarte. Widać to po szkołach, gdzie dzieci uczą się w zachodnim stylu. Mogą mówić do nauczyciela na „ty”. Ja byłem wychowywany tak, by zwracać się „panie nauczycielu”, „panie trenerze”. Znacznie więcej w nas było tej wyuczonej pokory. Nie tylko w Czechosłowacji, w Polsce przecież też. Teraz już nie wychowuje się w ten sposób.
Polityka była mocno związana ze sportem w tamtych czasach, za pana nastoletnich lat miały choćby miejsce potężne antysowieckie manifestacje po wygranym przez Czechosłowację meczu hokejowym z ZSRR.
Wszyscy chcieli utrzeć nosa Rosji, a że reprezentacja kraju w hokeju była wtedy potężna, te mecze były zawsze bardzo zacięte, pełne dodatkowych smaczków. Miałem wtedy dopiero jedenaście czy dwanaście lat, więc nie pamiętam tego aż tak dobrze.
Później był pan już jednak jako dorosły człowiek świadkiem największych przemian w historii Czechosłowacji.
Wszystkie wydarzenia roku 1989, cały przewrót, działy się gdy byłem już w Niemczech. Wyjechałem do Hamburga, grać w Sankt Pauli. Przyjeżdżałem do kraju tylko na mecze reprezentacji, o wszystkim dowiadywałem się z telewizji, nie dotykało mnie to bezpośrednio. Cały ten przewrót polityczny dział się jakby z boku. Nie byłem manifestować z flagami, nie wychodziłem na ulice.
Był pan za podziałem?
Szczerze mówiąc, mnie się to nie podobało. Ja byłem Czechosłowakiem. Mam wrażenie, że gdyby w tamtym czasie przeprowadzono referendum, ludzie wcale nie zagłosowaliby za podziałem na Czechy i Słowację. Zmiana nie była pożądana przez ludzi, chcieli jej politycy, którym zależało na fotelach w Czechach i na Słowacji. Dlatego to zrobili. Niemcy wiedzieli, że chcą być jak najwięksi, my byliśmy przy nich maleńkim krajem, a jeszcze się podzieliliśmy. Politycznie, ekonomicznie, ale i sportowo. Nikt na tym nie wygrał. Ani Czesi, ani Słowacy. Nikt. Przecież Czechosłowacja w piłce nożnej była bardzo mocna, a tak zrobiły się dwie reprezentacje, w których grali piłkarze dużo słabsi niż ci, którzy występowali w połączonej kadrze. Nie jestem z tych, którzy walili się w piersi krzycząc: „jestem Słowakiem, jestem przeciwko Czechom!”. Byłem Czechosłowakiem.
Piłkarz w socjalistycznym kraju miał się lepiej niż zwykły, szary obywatel?
Znacznie szybciej mogliśmy dostać mieszkanie, samochód. Jako że graliśmy w piłkę profesjonalnie, nie musieliśmy chodzić nigdzie do zakładu pracy, do kopalni. Ja dość młodo założyłem rodzinę, prędko udało się dostać mieszkanie od miasta. Korzystałem też z tego, że jako reprezentant kraju mogę wyjeżdżać poza Słowację, na mecze sparingowe na Zachód. Normalni ludzie musieli załatwiać całą masę zwolnień, pozwoleń. Dla nas to wszystko było, z racji statusu piłkarzy, znacznie łatwiejsze.
Pamięta pan swój pierwszy wyjazd na Zachód?
Było to do Niemiec, oczywiście że się to pamięta. Obkupiliśmy się za wszystkie czasy – magnetofony, radia, mieliśmy to wszystko napakowane w autokarze do domu. W tamtym okresie kontrole celne były bardzo ostre, więc adrenalina w całym autokarze była bardzo wysoka. No ale trzeba było donieść do domu coś, czego się nie miało. Kupowaliśmy też zachodnie gazety, inne sprzęty… I albo braliśmy to dla siebie, albo szło do sprzedania.
W Polsce niejednokrotnie piłkarze dokładali sobie drugą wypłatę właśnie sprzedając sprzęty przywiezione z zagranicy.
U nas podobnie! (śmiech)
Pan wtedy jako pierwszy piłkarz słowacki wyjechał do Bundesligi. Trudno było dostać zgodę na taki transfer?
Przepisy były bardzo restrykcyjne – na Zachód mógł odejść tylko ten, kto miał co najmniej 30 lat, był aktualnym reprezentantem kraju i miał rozegrane 200 meczów w lidze Czechosłowacji. Tylko wtedy spełniało się wszystkie warunki. Ale to nie było najważniejsze. Najważniejsze było to, że ktoś musi chcieć zawodnika, który miał 30 lat, który nigdy nie grał w innej lidze. Niech pan pamięta, że wtedy nie było skautów, nie było Internetu, nie było transmisji z ligi poza granicami kraju, menedżerów… Mnie udało się tak, że byłem z kadrą na turnieju w Malezji i Singapurze. Tam niemiecki menedżer zapytał mnie, czy mógłbym przejść do drużyny w Niemczech. Dałem mu swój numer telefonu, ale długo się nie odzywał. Po jakimś czasie zadzwonił, czy mógłbym przyjechać na testy do St. Pauli. Ja nawet nie wiedziałem, co to za drużyna! My znaliśmy tylko Bayern Monachium, Hamburger SV, te drużyny, które były najbardziej znane. Że taka drużyna jak St. Pauli istnieje w Hamburgu – nie miałem pojęcia.
(śmiech)
Teraz to się wydaje dziwne, świat zrobił się mały, informacje krążą. W tamtym czasie nie było nic. W Czechosłowacji nie było telewizji zachodniej. Okej, w Bratysławie były transmisje z telewizji austriackiej, ale my nie mieliśmy możliwości jej oglądania.
Skład legend St. Pauli na mecz z FC United of Manchester, Jan Kocian trzeci od prawej w górnym rzędzie
Można powiedzieć, że pierwszy raz zobaczył pan mecz St. Pauli, gdy… był pan na boisku.
Tak było! Ale zanim udało się załatwić papierki, żebym mógł wreszcie zagrać, też sporo czasu minęło. W Czechosłowacji byłem „wojakiem”, więc musiałem dostać pozwolenia, by przenieść się na Zachód… Tych kilka lat w St. Pauli wspominam bardzo dobrze, to był dla nas udany okres. Nikt nie wierzył, że możemy z mocnymi drużynami tak dobrze grać. Po awansie do Bundesligi zajęliśmy ósme miejsce, nikt nie potrafił w to uwierzyć. Wygraliśmy z Bayernem, z Frankfurtem, wszystko przy pełnym stadionie na dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy pchali nas do przodu, wspierali w każdym meczu od początku do samego końca. Do tego stopnia, że graliśmy praktycznie bez defensywy, bo tak nas niosły okrzyki kibiców: do przodu, do przodu! (śmiech) No i w konsekwencji niedługo później dostałem powołanie do kadry na mistrzostwa świata.
Na mistrzostwach świata, na które pojechał pan już jako piłkarz St. Pauli niewiele wam brakło, żeby wejść do strefy medalowej.
Jako Czechosłowacja nie byliśmy gotowi na takie wyzwanie, nie byliśmy nauczeni gry w takim turnieju. Na długo przed mistrzostwami zaczęliśmy zgrupowanie, byliśmy na obozie w Niemczech, tam graliśmy przeciwko nim oraz na Wembley z Anglią, później przyszły mistrzostwa we Włoszech i trochę mieliśmy już siebie dość. Mówiliśmy sobie: dobra, jeszcze ćwierćfinał przeciwko Niemcom i zobaczymy. Nie wiem, co by było potem, gdyby nam się udało. Ale mieliśmy wtedy znakomitą kadrę, to trzeba powiedzieć wprost. Dużo mówi o nas to, że wielu piłkarzy, którzy byli na mistrzostwach, byli później selekcjonerami. Na Słowacji byłem ja, był Vladimir Weiss i Stano Griga. A w Czechach Chovanec, Hasek i Bilek.
Same Włochy to dla piłkarzy to był raj. Możliwość gry tam, w kraju, który wtedy był naprawdę potężny, przeciwko takim piłkarzom, jakich mieli choćby Niemcy – tego nie da się zapomnieć. A Niemcy wcale nie byli od nas wiele lepsi. W końcówce mieliśmy szanse, gdybyśmy strzelili bramkę, kto wie czy nie wytrzymalibyśmy dogrywki… No a potem karne, już bardzo blisko do medalu.
W wywiadach podkreślał pan, że to właśnie niemieckie metody treningowe leżą u podstaw pana warsztatu.
To prawda, treningi w Niemczech były dla mnie na początku szokiem. Kompletnie różniły się od tych w Czechosłowacji. Tam trenowało się krótko, a intensywnie, a w kraju zajęcia były długie i wyczerpujące. Tak, że jak w sobotę czy niedzielę jechało się na mecz, to już wychodząc na boisko człowiek był zmęczony, miał nogi jak dwa kamienie. A tu jeszcze trzeba było grać! W Niemczech wszystko działo się bardzo szybko. Małe gry, na małej przestrzeni. No i jazda, cały czas jazda. Dziwiłem się mocno, dlaczego wszyscy tak agresywnie atakują na zajęciach. Myślałem, że może mają coś przeciwko mnie. Ale potem zauważyłem, że każdy do każdego tak podchodzi, że są takiego nastawienia nauczeni. Walka o miejsce na weekend trwa przez cały tydzień. To jest w Niemczech najważniejsze. Fokussieren na mecz, który jest w sobotę. Każdy zawodnik był w stanie zrobić wszystko, żeby tylko załapać się do składu. Ambicja robiła swoje, ale i płaca wtedy, gdy się grało, była zupełnie inna. Wiadomo, bardzo wysokie wejściówki. To zmuszało do walki dzień po dniu. U mnie też – jeżeli ktoś haruje od poniedziałku do niedzieli, daje mi sygnały, nie wykluczam, że włączę go do mojej „mozaiki” na kolejny mecz.
Z tej, jak to pan mówi „mozaiki”, jaką udało się złożyć zimą w Podbeskidziu, jest pan już w stu procentach zadowolony?
Pracujemy jeszcze nad dwoma transferami (rozmawialiśmy zanim Podbeskidzie ściągnęło z Piasta Pawła Moskwika – red.). Jak przyszedłem do Podbeskidzia, to myślałem, że jak zrobię zmiany w składzie, wyłącznie personalne, gra będzie wyglądać inaczej.
Sam pan mówił, że kadrowo to zespół nadal na ekstraklasę.
Tak, ale to był widok z boku. Kiedy oglądasz mecze, przeglądasz skład, wydaje ci się że zrobisz parę zmian – Sokołowski do pomocy, a nie na prawej obronie, Chmiel ustawiony trochę inaczej, Mikołajewski na szóstce – i to będzie inaczej wyglądało. Wygraliśmy co prawda w Tychach, ale w następnym meczu defensywa była katastrofalna. Tamto spotkanie otworzyło mi oczy, że samymi zmianami nie zrobimy postępów, których byśmy chcieli. Postanowiłem, że przekopiemy całą organizację gry w defensywie, dwa tygodnie pracowaliśmy tylko nad tym. Efekt był taki, że nie dostaliśmy bramki przez trzy mecze, ale z drugiej strony brakowało czegoś w ataku, bo na to nie poświęcaliśmy dość czasu. Wcześniej drużyna grała tylko na długie posiadanie piłki, w ataku pozycyjnym. Ja chciałbym grać szybciej, więcej z kontrataku, szybciej dogrywać piłki za przeciwnika, gdy nie jest przygotowany.
Tak jak mówię, wydawało mi się, że mogę to osiągnąć szybko samymi zmianami personalnymi, analogicznie jak to było w Ruchu. Malinowski do obrony, Buchalik w bramce, Filip Starzyński na dziesiątce – udało się to poukładać tak, że sukcesy przyszły wraz z tymi roszadami. Tutaj okazało się, że trzeba dopracować sporo rzeczy i w ofensywie, i w defensywie. A na to już potrzeba czasu.
Nie przespaliście zimowego okienka, bo skorzystaliście choćby z problemów Spartaka Myjava.
Tak, byliśmy pierwsi, którzy skontaktowali się z Peterem Sladkiem i Lubosem Kolarem. Powiedzieliśmy im, że gdyby chcieli spróbować sił poza granicami kraju, to jesteśmy nimi zainteresowani. Wiem, że były dla nich też inne oferty i w kraju, i z Czech, ale na koniec dogadaliśmy się z nimi. Na dziewiątce mamy Lewickiego i Demjana, typologicznie praktycznie identycznych napastników, ale chciałem tam czegoś innego. Kogoś szybkiego, wybieganego, tacy właśnie są Sladek i Kolar. Później szukaliśmy możliwości dopełnienia drużyny młodzieżowcem, który przyjdzie i może od razu grać. Stąd sprowadziliśmy Gumnego, bardzo ciekawego chłopaka. Plus mieliśmy problemy z szóstką, gdzie wiedziałem, że długo nie będę mógł wykorzystać Adama Deji, gdzie Sokołowski gra ostatni sezon. Tam też staraliśmy się znaleźć kogoś i liczymy, że Łukasz Hanzel będzie tym, który da nam spokój w środku pola, będzie reżyserem w drugiej linii.
Kup książkę “Mistrzostwa Polski. STULECIE. Część 1 ludzie, fakty 1918 – 1939” w promocji w Sklepie WeszłoW wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” mówił pan, że problem był nie tylko kadrowy, ale też psychologiczny. Że wszedł pan do szatni, w której brakowało pewności siebie.
Długo nie wiedziałem, dlaczego tak jest, że gramy u siebie na pięknym obiekcie, przy dobrej atmosferze, przy fajnych, dopingujących kibicach, a mamy jakiś kompleks tego stadionu. Okazało się, że przez lata w ekstraklasie drużyna grała tylko z kontry, a z dnia na dzień spadła do pierwszej ligi, gdzie to rywale chcieli grać z kontry, stawali w niskim pressingu, zmuszali Podbeskidzie do ataku pozycyjnego., szczególnie tutaj, w Bielsku. Doszło parę meczów, które na początku się nie udały. Zrobił się z tego problem.
Dało się odczuć, że piłkarze przeżywają jeszcze końcówkę poprzedniego sezonu?
Można było zobaczyć u niektórych, że tamten spadek siedzi jeszcze z tyłu głowy. Dlatego chciałem wpompować nową krew do tej drużyny. Żeby na boisku nie było zbyt wielu graczy, którzy walczą z traumą spadku. Żeby było coś świeżego, coś nowego.
Gdy wchodził pan do Ruchu Chorzów szatnia też nie była w najlepszym stanie, z tą różnicą, że tam oprócz porażki 0:6 z Jagiellonią, tematem numer jeden były pieniądze, które nie wpływały terminowo na konta.
Tak, ale tamta drużyna w krótkim czasie doszła do siebie dzięki temu, że miała w swoich szeregach tak silną osobowość, jak „Malina”. To właśnie Malinowski, Surma, Zieńczuk sprawiali, że młodsi zawodnicy potrafili odłożyć problemy na bok i skupić się na grze. Świetnie zgrało się to w czasie z pierwszymi sukcesami, serią dziewięciu meczów bez porażki, to zbudowało morale na długi czas. Sama zmiana celów w trakcie sezonu pokazuje, jak dobre to były dla nas miesiące. Kiedy przychodziłem, mówiono mi, że mam utrzymać drużynę w lidze. Wygraliśmy kilka meczów – no dobra, to teraz wejdźmy do pierwszej ósemki. Weszliśmy na drugie miejsce po wygranej z Wisłą – to teraz podium.
Ruch nadal zajmuje szczególne miejsce w pana sercu?
Tak, to się nie zmienia. Wspaniale było czuć, że kibice mają mnie za swojego. Jak dziękowałem im po meczu, oni wiedzieli, że nie idę do nich po to, żeby skandowali „Janek Kocian, Janek Kocian”, tylko dlatego, żeby im podziękować za to, że robili setki, tysiące kilometrów samochodami tylko po to, żeby nas dopingować. Czy to była ekstraklasa, czy Esbjerg, czy Vaduz, gdzie byli naprawdę fantastyczni. Takich rzeczy się nie zapomina. Kiedy włączam na YouTube filmik z dopingiem z Vaduz, nadal mam gęsią skórkę.
Ten Charków, gdy awans do fazy grupowej Ligi Europy był o krok, nadal siedzi panu w głowie?
Widziałem w tym meczu trochę niesprawiedliwości. Francuski sędzia miał dużo odwagi, żeby podyktować takiego karnego cztery minuty przed końcem. Kamiński faktycznie trafił przeciwnika, ale to było na granicy szesnastki, trudno było stwierdzić jednoznacznie, czy już w polu karnym, czy przed polem karnym, czy na linii. Ciężko to było ocenić. Ale pierwsze, co zrobił, to pokazał na rzut rożny. Dopiero po chwili, gdy zobaczył, że tamtemu zawodnikowi leci krew, pokazał na jedenastkę. Wtedy nikt na nas nie liczył, a szansa była ogromna. Nie wiem, co by się działo, gdybyśmy się dostali do fazy grupowej, dla naszych kibiców to byłoby jakieś szaleństwo.
Przy panu dość mocno rozwinęło się też w Ruchu paru zawodników. Martin Konczkowski właśnie pana wskazuje jako tego, który kazał mu pracować nad dośrodkowaniami, mówiąc, że bez sensu biegał od linii do linii, skoro potem i tak niedokładnie wrzucał. Dziś to jeden z najcelniej zagrywających z boku piłkarzy ligi.
Wydaje mi się, że wtedy wielu graczy osiągnęło bardzo wysoki poziom. Daniel Dziwniel stał się jednym z najlepszych lewych obrońców w Polsce, Filip Starzyński, który dostał się do reprezentacji, „Ecik” Janoszka, Konczkowski właśnie, Grzegorz Kuświk… Myślę, że z każdego, kto grał, zrobiliśmy lepszego piłkarza. Że wyciągnęliśmy z nich to, co najlepsze. Nie ma nic przyjemniejszego dla trenera niż widzieć, że poziom idzie do góry, że zawodnicy się cały czas rozwijają. Tamte elementy „mozaiki” pasowały do siebie idealnie.
A jednak przyszedł drugi sezon i wszystko się posypało.
Problem był w tym, że praktycznie cały czas grał ten sam skład. Dwunastu ludzi. Przed pucharami też nie doszły wzmocnienia, każdy problem z kartkami, z jakimś urazem, był dla nas katastrofą. Gracze, którzy byli na ławce, numer trzynaście, czternaście, piętnaście, to już nie było to. Zarząd klubu zrobił dużo błędów, albo wręcz jeden wielki błąd. Gdy chciałem, by przyszły wzmocnienia, byśmy nie grali pucharów tym samym zespołem co ligę, tych transferów nie było. Dla zawodników obecnych w składzie to było za dużo. Dlatego uważam, że prezes Smagorowicz niesprawiedliwie odsunął mnie od drużyny, bo żadnego kryzysu nie było. Zdarzyło się tylko to, co dotyka każdą polską drużynę, która gra w pucharach. Widzieliśmy to najlepiej na przykładzie Jagiellonii. To są normalne rzeczy. Ale tam widać zaufanie do trenera. Nie może być tak, że obejmujesz drużynę na przedostatnim miejscu, wchodzisz z nią na podium, awansujesz do pucharów i zarząd, prezes nie pomoże ci w niczym. A pierwsze co zrobi, to stwierdzi, że to co było dobre, tego już nie ma, jakby się nie wydarzyło.
Moje zwolnienie nie było potrzebne, mieliśmy do rozegrania jeszcze trzydzieści kolejek, a po moim odejściu nic się nie zmieniło, Ruch do końca walczył o utrzymanie i zapewnił je sobie dopiero trzy kolejki przed końcem. Czyli zmiana trenera nic nie wniosła. Klub nie zrobił żadnego postępu, nie wiedzie się mu aż do dziś, a sam prezes Smagorowicz przyznał w jednym z wywiadów, że tak dobrego okresu jak wtedy, gdy tam pracowałem, sportowo i finansowo w Ruchu za jego kadencji nie było. Rzeczywiście, zarobiliśmy wtedy sporo pieniędzy dla klubu w Lidze Europejskiej, ale ani zawodnicy, ani trenerzy nie zobaczyli z tego choćby złotówki. Obecny zarząd Ruchu także płaci za złe decyzje Smagorowicza, które sprawiły, że był odbierany przez ludzi z miasta jako osoba niewiarygodna. Jeszcze teraz trudno klub doprowadzić do porządku. Ja do teraz nie jestem z tym pogodzony, jak wobec mnie zachował się prezes. Ale żyje się dalej.
W wywiadzie z nami Mariusz Rumak mówił, że w takiej sytuacji, gdy drużynie nie idzie, prezes może zrobić dwie rzeczy. Albo wzmocnić pozycję trenera, albo nie dać znak, że już mu nie ufa.
To było tak – rozmawialiśmy kiedyś z prezesem, co się takiego dzieje z Ruchem, że ta drużyna nie wygrywała tak często, jak wcześniej. Odpowiedziałem, że piłkarze są przemęczeni, że grają cały czas ci sami, że trzeba wzmocnić skład. A on chciał stale dostawać nową diagnozę, kiedy będzie lepiej, stale dawał ten sam zestaw pytań. Ale mówił mi, że wszystko jest w porządku, że jest pełne zaufanie. Wiedziałem, że porażka z Górnikiem u siebie wywoła duże emocje, że tę przegraną najtrudniej w Chorzowie znieść. Ale przegrali tak też inni trenerzy i pracowali dalej. Mam żal do prezesa, że tak się zachował, że już przy pierwszych problemach się mnie pozbył.
Podobno pierwszy większy konflikt z zarządem to był ten w kwestii letniej listy życzeń z Korzymem, Plizgą, Demjanem na czele. Jak wiemy, żaden do Ruchu nie przyszedł. Przyszedł za to choćby Senad Karahmet.
Karahmet przyjechał na zgrupowanie do Popradu na Słowacji. Opowiadano mi, że taki piłkarz jest, że ma nas wzmocnić. Ale mówiłem, że jak ma nas wzmocnić zawodnik, który w ostatnich dwóch czy trzech latach zagrał może sześćdziesiąt minut. Po co on nam? W końcu dogadaliśmy się tak, że przyjdzie na trening, żebym mógł go obejrzeć. Widziałem, że nie da sobie rady, że to nie jest zawodnik dla nas, żeby zasługiwał na kontrakt. Powiedziałem wprost, że go nie chcę. Pożegnaliśmy się, Ruch skończył obóz i wrócił do Chorzowa, a ja do domu, do Bystrzycy. A na drugi dzień pojawiło się na naszej stronie, że Ruch podpisał kontrakt z Karahmetem. Nie miałem nic przeciwko niemu, ale to nie było wzmocnienie. Nie zależało mi na tym, żeby kadra była szeroka. Nie, chciałem, żeby była mocniejsza. Ale Karahmet był tylko najbardziej jaskrawym przykładem, więcej było takich zawodników, którzy przyszli, ale nie byli wzmocnieniem.
A Patryk Lipski, który wtedy grał w rezerwach? Nie czuje pan dziś, że może trzeba mu wtedy było dać szansę?
W tamtym czasie Lipski nie był jeszcze tak rozwinięty piłkarsko. Obserwując go w drugiej drużynie ,nie robił tam na tyle różnicy, nie wybijał się na tyle, żeby dać mu szansę. No i mieliśmy na tę pozycję Filipa Starzyńskiego, mógł tam grać Marek Zieńczuk, akurat na dziesiątce nie było wakatu.
W Pogoni miał pan już więcej do powiedzenia przy transferach niż w Ruchu, a mimo to Kamess czy Danielak, na których sprowadzenie pan nalegał, kompletnie się nie sprawdzili.
Definitywnie. Danielak i Kamess zrobili bardzo dobre wrażenie w okresie przygotowawczym. Sami piłkarze mówili, że to było wzmocnienie, bo ci dwaj byli z nami na zasadzie testów. Nie jedno- czy dwudniowych, ale grali sparingi, byli na obozie w Pogorzelicy. I pokazali się ze świetnej strony, nie mieliśmy odnośnie nich żadnej wątpliwości. Zgodnie uznawaliśmy, że są lepsi od Bąka, od Kuna, graczy których już mieliśmy u siebie. Zaczęły się mecze ligowe i okazało się, że nie są jeszcze psychicznie gotowi, nie byli dość pewni siebie. Danielak już po dwóch gorszych meczach był spalony, nic nie dało się zrobić, by to odkręcić. Takie były okoliczności, ale wiadomo, że trzeba uderzyć się w pierś i ocenić te transfery jako nieudane.
Mimo to w Pogoni miał pan znacznie większe pole manewru niż w Ruchu, mocniejszą kadrę, a jednak nie udało się odcisnąć takiego piętna na zespole.
Początek był bardzo dobry, pokonaliśmy Cracovię, Legię u siebie, pierwsze mecze wyglądały w porządku. Ale potem nastąpiło dużo ruchów personalnych wokół klubu. Odszedł kierownik, odszedł dyrektor sportowy pan Smolny, były problemy wewnętrzne w drużynie. Ludzie z zarządu chcieli też, żeby więcej szans dostawali młodzi piłkarze, a prawda była taka, że najważniejsze role odgrywali piłkarze doświadczeni. Dochodziło do konfrontacji, stale było napięcie, duża presja wywierana przez starszych na młodych, którzy z kolei nie rozwijali się tak, jak wszyscy by chcieli. Kibice też nie wspierali nas tak, jak to robili kibice w Ruchu. Cały czas płakali za trenerem Wdowczykiem, który zrobił w Szczecinie świetną robotę. Ale co ja za to mogłem? Ja go nie zwolniłem, nie wyrzuciłem go z klubu, tylko zrobił to zarząd. Dało się wyczuć, że był im bliższy niż ja. Może problem był i w szatni, która nie była tak mocna osobowościowo jak w Chorzowie… Brakowało nam kogoś takiego, jak „Malina”.
Zanim w ogóle znalazł się pan w Polsce, były Chiny. Śledzi pan tę drużynę, którą pan trenował, Jiangsu? Teraz gra tam Ramires, Alex Teixeira…
Tak, szkoda że wtedy nie było takich warunków finansowych (śmiech). Jest to doświadczenie na całe życie. Jeśli człowiek ma możliwość iść tam, trzeba to zrobić. Teraz piłkarze nie przechodzą tam oczywiście, żeby się nauczyć mówić po chińsku czy poznać kulturę, tylko żeby zarobić wielkie pieniądze. Ale w początkach nie było tam takich kwot. Jasne, więcej niż w Europie, ale bez takich rewelacji.
Trochę się pozmieniało.
Całe te zawody, kto kogo transferuje za ile dolarów, to jest chore. Chińscy piłkarze nie będą tym lepsi, im lepsi piłkarze będą do Chin przychodzić. Piłkarze zagraniczni za chwilę będą wykończeni psychicznie, bo dookoła siebie mają bardzo słabych graczy. Nikt nie chce przegrywać, a większość z nich przeżyje rozczarowanie. Samemu meczów nie wygrają, zawsze na drodze będzie stać jakość zawodników stamtąd.
Nie da się tam zbudować nic rozsądnego, trwałego?
Kiedy trenerem był tam Scolari – o, on miał pomysł na to, jak osiągnąć sukces. Ściągnął mocnych graczy zagranicznych, ale kupił też siedmiu reprezentantów kraju. Miał dobrych Chińczyków, o których osobiście prosił właściciela. I został mistrzem. A słabsze drużyny chcą kupić jednego piłkarza za 50 milionów, kolejnego za 30 i myślą, że będą majstrem. Nie pojmują tego, że Chińczycy których mają w składzie… nie chcę powiedzieć, że to piłkarski plebs, ale to słabi gracze. Dlatego gwiazdy nie będą miały z kim grać, będą poirytowane do granic.
Brakuje podstaw?
Dokładnie. Nie widać, żeby dzieciaki ganiały za piłką na ulicach. Za moich czasów w ogóle nie myślano jeszcze o takiej infrastrukturze dla młodych, chciano wyników już, tu, teraz, liczono że ukształtować można zawodników siedemnasto-, osiemnastoletnich. Nie chcieli zrozumieć, że to już sporo za późno.
Z czego to wynika, że chiński piłkarz, który ma – sam pan o tym mówił – wzorowe podejście do pracy, przez tyle lat treningów nie potrafi wejść na dobry poziom?
Faktycznie, oni są bardzo chętni do treningów, nigdy nie miałem problemów z egzekwowaniem tego, co chciałbym robić. Mówiłem, że gramy 5 na 5 – okej, ustawiają się i jest gierka. Dzisiaj biegamy? Okej, biegamy. Gorzej, że nie mają w sobie naturalnej kreatywności. Że są tylko wyrobnikami. Są bardzo szybcy, ale w tej szybkości chcą zrobić wszystko. A jak coś chcesz zrobić szybko, a nie jesteś dobry technicznie, to robisz błędy. Na przykład podanie. Oni walczą, walczą i jak wywalczą piłkę, to nie przytrzymają jej, nie uspokoją, tylko już, na hura chcą grać do przodu. Dwa zagrania i strata. Tak to wygląda. Jeden, wielki chaos. Brak spokoju. Stąd później biorą się też słabe wyniki reprezentacji. Póki to się nie zmieni, Chiny nie będą piłkarsko mocne.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK/400mm.pl