Lech, w drodze po majstra, jak w Poznaniu nazywają tytuł mistrza Polski, postanowił wstąpić na chwilę w rejony środka tabeli i sprawdzić, co słychać. Po czterech kolejkach ma tylko sześć punktów straty do Wisły Kraków, ale wiadomo – najlepsze drużyny poznaje się nie po tym, ile zdobywają punktów (tak zawsze tłumaczą fani “Kolejorza”). Tym razem zespół Jacka Zielińskiego przegrał z kabareciarzami z Cracovii, co jest jednym z największych upokorzeń, jakich można doznać w polskiej piłkce. Dalej jest tylko porażka z reprezentacją polskich księży oraz remis z kobietami w chodakach.
W dodatku strata punktów na pustym stadionie w Sosnowcu raczej nie była pechowa. O ile po meczu w Kielcach pisaliśmy, że Lech się “bawi”, to teraz chyba trzeba przytoczyć powiedzonko generała Wieniawy-Długoszowskiego: “Zabawa się skończyła, zaczęły się schody”. Trener Zieliński musiałby się gęsto tłumaczyć, gdyby nie fartowne zwycięstwo z Brugge, które trzyma go przy życiu. Gdyby nie wrzutka Peszki w tamtym spotkaniu, wkrótce byłby zmuszony dzwonić po tarnobrzeskich podstawówkach, czy nie zwolnił się etat nauczyciela wychowania fizycznego.
Zielińskiego nam trochę żal, bo wskoczył w zbyt duże buty i próbuje maszerować. Powinien się modlić, żeby Wisła Kraków sprzedała Pawła Brożka, bo to chyba dla niego jedyna szansa, by nadążyć za krakowskim zespołem. Przecież wówczas “Biała Gwiazda” zostanie z Ćwielongiem w ataku, a Adrian Mrowiec zagra przeciwko wiślakom jeszcze tylko raz w tym sezonie.
PS Niestety, tym razem wyceniany przez media na OSIEM MILIONÓW EURO Robert Lewandowski nie strzelił gola. Ale jak nie strzelił Brugge, to jego cena wzrosła. Może tym razem przebije magiczną barierę dziesięciu milionów.