Stoły na sali bankietowej dawno rozłożone, dekoracje gotowe, potrawy czekają już tylko na to aż ktoś w końcu je zje i pochwali szefa kuchni za kulinarny kunszt, a gospodarz ze zniecierpliwieniem czeka na pierwszy dzwonek do drzwi. Wtem, gdy pan domu w pamięci powtarza sobie powitalną formułkę, nagle rozlega się dźwięk telefonu.
– Sorry, panowie, ale jednak nie przyjedziemy. Naprawdę bardzo byśmy chcieli, ale przypomnieliśmy sobie właśnie, że nie poodkurzaliśmy w mieszkaniu – mówi głos w słuchawce.
Tak w skrócie można by podsumować manewr, jaki zdecydowali się wczoraj wykonać w Barcelonie. Katalończycy, którzy najpierw zawzięcie potwierdzali swoją obecność na gali FIFA Best Player w Zurychu – “Sport” informował o niej jeszcze w sobotę – w poniedziałek w ostatniej chwili doszli do wniosku, że w sumie to jednak uroczystość nie do końca zgrywa się z ich kalendarzem i koniec końców dla własnego dobra zostaną w domach.
Czy piłkarze “Blaugrany” jechaliby do Szwajcarii po coś więcej niż po to, by jedynie ładnie zaprezentować się w garniturach? Nie ma co się oszukiwać – pewnie nie. To, że Cristiano Ronaldo oprócz konkursu France Football wygra z Leo Messim także i w plebiscycie na piłkarza roku organizowanym przez FIFA było mniej więcej tak zaskakujące, jak to, że po poniedziałku nadchodzi wtorek, a przy plus pięciu stopniach Celsjusza topnieje śnieg. Portugalczyk wygrał, bo wygrać musiał. Od dłuższego czasu doskonale wiedzieli o tym zarówno w Madrycie, jak i w Barcelonie.
W stolicy Katalonii, gdzie sytuacja ostatnimi czasy jest raczej średnio ekskluzywna, wypięcie się na ceremonię uargumentowali tym, że zespół czeka bardzo trudny mecz rewanżowy przeciwko Athleticowi Bilbao w Pucharze Króla. Zgoda, na pierwszy rzut oka jest to wytłumaczenie dość logiczne – porażka 1:2 w Kraju Basków wciąż pozostawia bowiem przebieg rywalizacji wyjątkowo otwartym. Po krótkiej i niezbyt wymagającej intelektualnie analizie wydaje się to jednak wymówką szytą wyjątkowo grubymi nićmi.
Czy w Barcelonie wiedzieli już dużo wcześniej, na kiedy wyznaczono datę rewanżu z Baskami? Wiedzieli doskonale. Czy Katalończycy mieli wystarczająco dużo czasu – nawet jeśli przed pierwszym starciem uważali, że na miękko ograją Athletic – by po porażce na San Mamés dać nieco wcześniej znać organizatorom gali, iż mają na głowie sprawy ważniejsze niż obserwowanie z wymuszonym uśmiechem, jak Cristiano odbiera nagrodę? Mieli na to co najmniej kilka dni. Czy potyczka w “Copa Del Rey” z Baskami stała się nagle sto razy trudniejsza dopiero po niedzielnym remisie z Villarrealem? Z perspektywy Barcelony – najwidoczniej tak.
Ktoś zaraz odbije piłeczkę i z nieskrywaną dumą skontruje, że przecież z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia pięć lat temu, gdy wizytę na gali w Szwajcarii bezczelnie olali piłkarze i trener Realu. Wówczas również było jasne, kto podczas imprezy zgarnie pełną pulę, a w obozie “Blaugrany” – jakżeby inaczej – również posądzano drugą stronę o celowe i cyniczne dyskredytowanie osiągnięć rywala. Między okolicznościami z 2012 roku i obecnymi istnieje jednak pewna subtelna różnica. Choć Królewscy za oficjalny powód także podali rozgrywanie w najbliższym czasie meczu, to jednak w 2012 roku:
a) rozgrywali go nie dwa dni, lecz dzień po gali;
b) rozgrywali go na wyjeździe na drugim końcu kraju – w Maladze;
c) i, co najważniejsze, o nieobecności na ceremonii poinformowali nie w dniu uroczystości, a z czterodniowym wyprzedzeniem.
Porównywanie obu stanów rzeczy więc – delikatnie rzecz ujmując – mija się z celem. Co innego obiecywać obecność w dwóch miejscach jednocześnie, co innego w miarę wcześnie zweryfikować plany i przeprosić gospodarza za kłopot.
– Jestem rozczarowany zachowaniem Messiego. W domu przed telewizorem nie jesteś w stanie rywalizować z nikim o nic – skomentował całe zamieszanie Diego Maradona. Choć legendarny napastnik reprezentacji Argentyny już niejednokrotnie paplał co mu ślina na język przyniesie, to jednak akurat tym razem swoją wypowiedzią Pelusa wyjątkowo zbliżył się do prawdy. Mi jednak mimo wszystko bliżej byłoby do stwierdzenia, że w podobnych przypadkach przed telewizorem raczej po prostu nie da się przegrać z klasą.
W Barcelonie w tej sytuacji wszystko zrobiono bowiem źle. Czy można było nie pojechać i mimo wszystko nie wywoływać burzy? Pewnie i nie. Wiadomo, jak to jest – wrogi obóz czy media i tak zawsze będą dopatrywały się we wszystkim spisku i zakrojonych na szeroką skalę wymyślnych forteli. Tak czy owak, można było chociaż uniknąć aż tak ewidentnego wystawiania się na tacy i budzenia – co tu dużo gadać – niesmaku, którego nie kryją zresztą również sami przedstawiciele FIFA.
Nawet jeśli mimo wszystko nie mamy tu do czynienia z jakimś niewynalezionym wizerunkowym harakiri, warto pamiętać, że podobne szczegóły na dłuższą metę składają się w całość. Podobne detale rzucają się zaś w oczy przede wszystkim wtedy, gdy zespołowi nie idzie.
Zazwyczaj staram się zachowywać chłodną głowę oraz trzeźwo patrzeć na wszelkiej maści mniejsze bądź większe afery pompowane przez media. Raczej daleko mi też ku temu, by dawać wiarę w to, że jak zwykle za wszystkim stał złowrogi i mroczny charakter naczelnego prowokatora oraz wroga narodu hiszpańskiego, Gerarda Piqué (choć na dzisiejszej konferencji Luis Enrique potwierdził, że decyzja o pozostaniu w Hiszpanii należała do zawodników). Tym razem jednak trudno mi się wyzbyć wrażenia, że Barcelona chciała wszystkim zrobić po złości, czym sama sobie koniec końców zaszkodziła.
Szkoda w tym wszystkim tylko Andrésa Iniesty, który na puszczonym podczas ceremonii filmiku musiał za ten cały bałagan świecić oczami i przepraszać. Dzwonił też zresztą w tej sprawie do zawodników Realu Madryt. W dniu, w którym i on zacznie brać czynny udział w tego typu brudnych gierkach, świat prawdopodobnie przestanie istnieć. Wciąż jednak żyję w przeświadczeniu, że mimo wszystko nigdy do tego nie dojdzie.
Ban