Faworyt rozpoczynającego się właśnie Dakaru. Nietypowy rajdowiec i biznesmen, który jeździ używanymi samochodami i nie chce znaleźć się w pierwszej setce Forbesa. Gen przygody sprawia, że nie może usiedzieć w jednym miejscu, wszystko ma zaplanowane co do minuty. Mimo niepodważalnych sukcesów w życiu, nie uważa się za ponadprzeciętnie inteligentną jednostkę. Rafał Sonik – przedsiębiorca, który trafił do grona najpopularniejszych polskich sportowców. Jak sam podkreśla, gdyby nie biznes, nie byłby zarówno filantropem, jak i rajdowcem.
Co robiłeś trzy dni temu o piętnastej?
Czwartek? To był bardzo miły dzień! Słoneczne południe Francji, ciepło, przyjemnie. Jacht bujał się delikatnie na wodzie. Czułem się trochę, jakbym kołysał się hamaku. Nie za mocne, majestatyczne ruchy. Staliśmy w porcie.
Czyli to prawda, że potrafisz określić co robiłeś w danym dniu z dokładnością do 15 minut.
To tylko kwestia otwarcia odpowiedniej szuflady. Moi bliscy wiedzą, że trzeba u mnie wywołać impuls, zapukać do szafy. „A pamiętasz, jak byliśmy…”. Przypominam sobie dany wątek i precyzyjnie do niego wracam. Oczywiście eliminuję z bieżącego dysku różne rzeczy, inaczej nie starczyłoby mi pamięci. Zawsze skupiam się przy tym na kwestiach, które należy poprawić. Bo jeśli coś było idealne, to po co o tym myśleć?
Jesteś wyczulony na szczegóły. Wciąż nieco pedant?
Już bardziej racjonalny. Żyję w pośpiechu i nie chcę odbierać sobie cennych minut snu, żeby pozmywać po kolacji. Tempo wydarzeń determinuje wszystko inne. Kiedyś miałem czas, żeby przeglądać garnitury i zastanawiać się, który ubiorę. Teraz biorę pierwszy z brzegu. Samochodu nie myłem samodzielnie od kilkunastu lat, w sklepie spożywczym byłem ostatnio kilka miesięcy temu i był to duży ewenement w moim kalendarzu. Wcale nie chodzi o to, że mi się nie chce. Skupiam się po prostu na tym co najbardziej kreatywne, a jednocześnie zajmujące najmniej czasu.
Cechuje cię to, czego zabrakło twojemu kuzynowi. Samodyscyplina.
Nie mnie to oceniać. Jest dwa lata starszy i trzeba przyznać, że wszystko przychodziło mu łatwiej. Był lepszym kolarzem, narciarzem, błyskawicznie nauczył się pływać na windsurfingu. Jeśli wygrywałem w tenisa, to jedynie dlatego, że poświęciłem temu sportowi sto razy więcej czasu. On był sprawniejszy, szybciej przyswajał wiedzę – i może właśnie to, w dłuższej perspektywie, okazało się dla niego niekorzystne. Bo jak nie ma oporu, to po co się starać? Ja tak mam z kobietami. Ponieważ wiem, że mogę, to nie muszę.
Świetnie, że mówisz o kobietach. Chcę ci coś pokazać.
(Prezentuję Sonikowi porządnie seksistowską scenę z Kariery Nikosia Dyzmy. Tytułowy bohater spaceruje po fabryce zagęszczacza spożywczego. Oprowadza go Roman Kiliński – prywatny przedsiębiorca, który w pracy otoczył się ponętnymi kobietami)
Tak wygląda i twój personel?
(delikatny uśmiech) Wiesz dlaczego w pracy stawiam na kobiety? Bo są dużo bardziej odpowiedzialne, systematyczniejsze i wiarygodniejsze od mężczyzn. Wiem, że jak zadzwonię do pani dyrektor od spraw finansowych i zadam jej pytanie, na które nie będzie znała odpowiedzi, to poczuje się winna, a przynajmniej zakłopotana. To sprawi, że jak najszybciej ją znajdzie. A facet? W pierwszym momencie pomyśli: „Czego on, kurwa, ode mnie chce? Przecież ja zajmuję się teraz zupełnie czymś innym”. Następnie zacznie się zastanawiać, jak ta niewiedza wpłynie na ocenę jego pracy, by w końcu postanowić: „No dobra, muszę mu to, do cholery, dostarczyć”. Bo najpilniejsi mężczyźni są pilni głównie po to, żeby przełożony widział ich zaangażowanie. Kobiety są rzetelne z natury. Dlatego pracuję z nimi od dziesięcioleci.
Właściwy dobór kadr to w twoim przypadku kluczowa sprawa. W Polsce przebywasz zaledwie cztery miesiące w roku. Pozostałe pochłaniają ci treningi i starty.
Dlatego większość stanowisk menadżerskich powierzam kobietom. Potrzebuję ludzi, którzy są odpowiedzialni sami z siebie, a nie tylko wtedy, gdy szef patrzy im na ręce. Nie mam gołych pleców i jeśli wyjeżdżam, jestem spokojny, że nic nie zostanie zaniedbane. Powiem więcej, moim pilotem jest kobieta.
Kierowcami są już jednak mężczyźni?
Ale tylko dlatego, że kierowca musi nosić ciężkie bagaże. Nie potrafiłbym patrzeć jak mój samochód rozładowuje kobieta.
Tylko dlatego? A umiejętności jazdy?
Znam kobiety, które prowadzą lepiej niż wszyscy faceci wokół. Najlepszy przykład – moja Karolina (Sołowow – córka jednego z najbogatszych Polaków, przysłuchuje się rozmowie). Każda linia lotnicza ci powie, że chętniej zatrudni pilota-kobietę. Nobel, który otrzymał Muhammad Yunus (za udzielanie mikropożyczek wyłącznie paniom), to najmniejsza nagroda, jaką powinien dostać. Mimo stosunkowo wysokich odsetek, spłacono 98% tych pożyczek! Kobiety zawsze oddają pożyczone pieniądze, mężczyźni tylko, jak już naprawdę muszą. Kobieta nigdy nie powie: „Dobra, zostawmy ten dom, przecież mamy na nim więcej kredytu niż jest wart”. Mężczyzna? Często.
Jesteś biznesowym konserwatystą. Średni staż pracy w twoich spółkach wynosi 13 lat.
Trzeba przyjąć na klatę, że pracownice chcą rodzić dzieci, a później je wychować. Że czasem wychodzą wcześniej, bo idą na wywiadówkę. Zżywamy się ze sobą. Jeżeli rekrutacja jest przeprowadzona porządnie, to w czterech na pięć przypadków moje niezadowolenie z pracownika wynika z faktu, że był źle alokowany. Co się wtedy z nim robi? Relokuję, daje szansę odnalezienia pasji w różnych miejscach. W końcu znajdzie swoje.
Zanim związałeś się z Karoliną, znany byłeś z zabierania na rajdy modelek.
Na pewno nie na Dakar. To bardzo ciężki rajd. Hostessy dostałyby po kilku dniach tak w kość, że trzeba byłoby je odsyłać do domu z jakiegoś pustkowia. Dwa razy zabrałem na Dakar kuzynkę. Twarda dziewczyna, wiedziałem, że sobie poradzi. Była tuż przed pełnoletnością i musiała mieć specjalne zgody. Jej rodzice od czasu do czasu przypominają mi, że była to najlepsza szkoła życia, jaką kiedykolwiek odebrała. Raz nawiązaliśmy współpracę z młodą, atrakcyjną Polką mieszkającą w Buenos Aires. Była bardzo pracowita i poukładana, ale jak się domyślam, tobie chodzi przede wszystkim o czasy brazylijskie i egipskie. Wtedy często w komunikacji z organizatorem i lokalnymi ludźmi pomagały nam tłumaczki. Dla nich były to kontrakty życia, bo np. w Brazylii to słabo płatny zawód. Otrzymywały równowartość kilkumiesięcznych zarobków. Urządzaliśmy kursy angielskiego, pomagaliśmy ich rodzinom na różne sposoby. Pokazywaliśmy klasę.
Dla nieznających tematu zdanie: „Sonik zawsze ma pod ręką jakąś modelkę”, brzmi dwuznacznie.
I to mnie śmieszy. Ja naprawdę szanuję kobiety i nie żartuję mówiąc, że są lepszymi pracownikami od mężczyzn. Szkoda, że wypaczają temat opowiadając, że są chętniej zatrudniane, bo mniej zarabiają. A dwuznaczne sytuacje? Jak się kiedyś zdarzyła tego typu akcja, po prostu wyrzuciłem faceta, który grał w niej pierwsze skrzypce. Żyjemy z lustrem całe życie, trzeba się zachowywać w sposób godny.
Jeden z najbogatszych Amerykanów, David Koch, zapytany przez studentów o receptę na sukces poprawił krawat i przemówił: „Mechanizm jest prosty. Dostajecie od ojca dolara i kupujecie dwa jabłka. Sprzedajecie je po dolarze za jabłko i już podwoiliście stan posiadania. Inwestujecie zarobione pieniądze w zakup czterech jabłek, sprzedajecie je po dolarze, interes zaczyna się kręcić. I tak tydzień w tydzień, aż do chwili, gdy wasz ojciec umiera i zostawia wam w spadku 300 mln dolarów”. Z wyłączeniem ostatniego zdania, pasuje to do twojej drogi. Drogi handlowca. Nie miałeś majętnych rodziców, rozwijałeś biznes od zera.
Pytanie, co to znaczy majętnych? Rodzice wybudowali dom w najlepszej dzielnicy Krakowa, co normalnie byłoby nieosiągalne dla nauczycielki i projektanta instalacji elektrycznych na rencie. Kosztował ich prawie tysiąc miesięcznych pensji. Ten zakup był możliwy dzięki dodatkowemu zajęciu mamy. Handlowała – Bułgaria, Rumunia, Węgry, Jugosławia. To nie był duży interes, ale rodziców było stać, żeby dać mi 10 czy 15 tys. dolarów na rozruch. A przypomnę, że za 25 można było wtedy kupić kamienicę na Floriańskiej, dziś wycenianą na 4-5 milionów. Oczywiście, możliwie jak najszybciej, wszystko im oddałem.
Mogłeś kontynuować rodzinną tradycję. Tak byłoby prościej.
Tyle że nie chciałem robić tego samego co rodzice, miałem własne ambicje.
Pewnego dnia na Gubałówce ukradziono mi narty. Dobre, stanowiły dla mnie najważniejszy przedmiot posiadania. Miałem 14 lat. Byłem zrozpaczony i zwróciłem się do rodziców: „Proszę, kupcie mi narty, ten ostatni raz. Na następne zarobię już sam”.
I wyszło na to, że dwa lata później handlowałeś nartami. Nie byle jakimi. Dwie pary stanowiły równowartość golfa jedynki.
To był sprzęt alpejczyków z kadry narodowej. Wielokrotnie droższy niż można było gdziekolwiek kupić. Para to była równowartość rocznych zarobków przeciętnego Polaka. 300-400 dolarów.
Już w wieku 16 lat działałeś prężnie. Wagary pewnie nie były dla ciebie rzadkością?
Było do robienia tyle fajniejszych rzeczy niż pójście do szkoły: piękna pogoda, w górach mnóstwo śniegu…
W piątej klasie uciekłeś z domu. I to nie była taka ucieczka jak w Mikołajku. Znalazłeś się w Zakopanym. Towarzyszył ci – uwaga! – nauczyciel wuefu.
Tak było. Sęk w tym, że zaległości w szkole można nadrobić, żaden problem. Już w podstawówce nauczyłem się, że oceny na semestr nie mają żadnego znaczenia – przede wszystkim nie wpływają na to, czy przechodzi się do następnej klasy. Wyobraź sobie, że w trzeciej liceum miałem pięć dwój na półrocze. Zdawałem komisy całą wiosnę, a rok później uzyskałem na maturze średnią 4,6 i dostałem się bez jakiejkolwiek protekcji na handel zagraniczny na dzisiejszym Uniwersytecie Ekonomicznym, gdzie o jedno miejsce biło się 10 osób. Oczywiście próbną oblałem.
Po maturze tyrałeś na wielkiej górze śmieci we Frankfurcie nad Menem. Po co? Byłeś przecież dobrze sytuowanym nastolatkiem.
Chciałem należycie przygotować się do studiów i zapisałem się na korepetycje z angielskiego. Udzielała ich profesor historii sztuki. Kiedy nieco lepiej się poznaliśmy, wyłożyła kawę na ławę: „Rafał, popełniasz błąd. Nigdy nie pracowałeś fizycznie, pieniądze przychodzą ci za łatwo. Wszystko co masz, to wynik procesu kupię taniej, drożej sprzedam. A każdy młody mężczyzna powinien poznać trud utrzymania z pracy fizycznej”.
Posłuchałeś jej.
Pojechaliśmy do Niemiec razem z kolegą ze szkolnej ławki. Mieszkaliśmy w namiocie i oszczędzaliśmy każdą markę. Dzwoniliśmy do domów raz w tygodniu, kupowaliśmy najtańszy chleb tostowy. Tak jak dzisiaj nie mam pojęcia, co ile kosztuje, tak tam pamiętam doskonale – 69 fenigów. Chleba nie smarowaliśmy masłem, bo było za drogie.
Dostaliśmy za zadanie wykoszenie zapuszczonej góry śmieci. Była, rzecz jasna, bardzo stroma. Nazywała się Schlenberg i znajdowała się na trasie do lotniska. Dali nam kosiarki spalinowe, które co chwilę się psuły, używałem zatem kosy. Szczyt lata, palące słońce, obolałe kostki. Od suchej trawy i krzewów dostawaliśmy wymiotów oraz nieustannego kaszlu. Pracowaliśmy od 6 do 20. W połowie dnia przyjeżdżał brygadzista i dawał nam po butelce wody. Jakby mi ktoś wtedy chciał oderwać tę butelkę od ust, to bym się o nią bił. Z czasem uświadomiłem sobie, że nie powinienem wypijać wszystkiego jednym duszkiem. Płynów musiało mi wystarczyć do końca dnia. Siłą odrywałem więc butelkę od ust.
Te doświadczenia nauczyły mnie, że należy szanować ludzi, którzy swoją pracę wykonują solidnie. Jest mi kompletnie obojętne czym się zajmują.
Napomknęliśmy, że jeśli ludziom coś przychodzi za łatwo, wpływa to na nich demobilizująco. Dlatego właśnie remontując mieszkanie ubogiej rodziny nie działasz jak Katarzyna Dowbor, lecz skupisz się na odnowieniu jedynie dwóch pomieszczeń potrzebujących: łazienki i pokoju dziecka?
Remontami zajmuje się Karolina, ja byłem jedynie akceleratorem tego projektu. Generalnie w działalności społecznej najważniejszym jest, aby zainspirować obdarowanych. Ci ludzie powinni zdać sobie sprawę, że wszystko zależy od ich wysiłku i samozaparcia. Dlatego uważam, że WOŚP, SIEMACHA i Fabryka Marzeń są cennymi inicjatywami. Cennymi, bo pomagamy przez edukację. Jeden z programów Siemachy ma na celu np. kreowanie liderów. Doświadczenie uczy nas, że niemal każdy nosi w swoim plecaku buławę generalską. Ale najczęściej życie nie daje okazji, żeby się wykazać. Ja nie wierzę, że większość jest miałka. Uważam, że w większości drzemie potencjał. Tylko najczęściej nie umiemy go odkryć.
Filantropia z jednego powodu do ciebie nie pasuje. Mimo że stać cię na każdy samochód dowolnej marki, jeździsz używanymi. Sknerstwo?
Popatrz, mamy BMW 7. Cena nowego auta w topowej wersji pod milion złotych. Management BMW najrzadziej co dwa lata dostaje 30% zniżki na takie auto. No więc mamy 70% ceny salonowej luksusowo wyposażonej fury. Taki menadżer bierze wszystko, bo za tyle i tak mu się to opłaci. Zrobi tą beemką 20-30 tys. kilometrów po niemieckich drogach i sprzedaje. Za 45% ceny katalogowej.
Jeden z moich kierowców jeździ ze mną od 89 roku. To kompendium wiedzy o rynku samochodowym, zajmuje się wymianami. Jak przychodzi odpowiedni czas, szepcze: „Szefie, 45% nowego wychodzi”. I to mnie, jako krakusa, cieszy. Mówimy w końcu nie o pięćdziesięciu tys. różnicy, ale o pięciuset. To żaden dyshonor kupić takie używane auto. Zwycięża rozsądek.
Czasem pewnie kupisz i nówkę.
Oczywiście! Na przestrzeni życia kupiłem w sumie trzy GT-R-y. Zakup używanego samochodu sportowego to ryzyko. Mógł być eksploatowany w sposób, którego nie da się wykryć. Nawet na krótkich odcinkach. Przegrzana skrzynia, silnik – potencjalne zagrożenie. Ale widzisz, Nissan GT-R, a nie Lamborghini.
Ile masz łącznie samochodów?
Kuba Wojewódzki mnie kiedyś o to zapytał. Podczas nagrania mówi:
– Słyszałem, że masz dwadzieścia fur.
– No tak.
– To co? Royce’a masz?
– Nie mam.
– Ferrari masz?
– Nie mam.
– Lambo masz?
– Nie.
– To co ty, kurwa, masz? Same Lanosy?!
(ogólny wybuch śmiechu)
Po chwili nieco się zreflektował i dodał:
– Pewnie na to ściganie wydałeś. To ile Lambo wydałeś na rajdy?
– Wiesz co? A tak ze trzydzieści.
Kurtyna.
Najbliższy start w Dakarze to budżet równowartości dwóch nowiutkich Lamborghini z salonu.
Ekstrawagancja.
Wiesz, w 91 r. znów pojechałem nad Ren. Tym razem na święto wina. Z kobietą, byliśmy zakochani. W winiarni delektowaliśmy się coraz to starszymi trunkami. Powolutku, bez pośpiechu. Przyzwoite kilkuletnie wino kosztowało w granicach stu dolarów. Kilkunastoletnie już tysiąc. To z mojego rocznika natomiast, trzy. Ale kobieta, której się niedługo potem oświadczyłem, była ode mnie 15 lat starsza. 40-letnie wino to naprawdę potężny wydatek.
Mieliśmy troszkę w czubie i tak zaczęliśmy się zastanawiać. Czy gdyby zostały nam tylko kluczyki do dziewięćset jedenastki, bylibyśmy skłonni przepić to auto? Ot tak, dla cudownej chwili. Czy stać byłoby mnie na zdanie: to co teraz przeżywam, ma równie wielką wartość jak samochód, o którym marzyłem i na który tak długo zbierałem.
Co zdecydowaliście?
Zatrzymaliśmy się na 25-letnim. Na tym, na które było nas stać. Podjęte rozważanie miało z jednej strony charakter czysto teoretyczny, z drugiej naprawdę głęboki. Co nie oznacza, że brałbym pod uwagę taką sytuację w kontekście hazardu.
Puszczę ci kolejny filmik.
(Tym razem odpalam trzecią część Powrotu do przyszłości. Marty McFly staje w obronie ukochanej doktora Browna. Nie zamierza jednak toczyć pojedynku z obeznanym w realiach Dzikiego Zachodu „Wściekłym Psem” Tannenem. Wszystko się zmienia, gdy ten nazywa go tchórzem)
Czy tak właśnie wyglądało namawianie Sonika na Dakar?
Oj tak, zdecydowanie!
Pamiętam, jak Dakarowcy zjeżdżali na zawody rangi mistrzostw Polski. Szczególnie chętnie na wiosnę, po Dakarze, gdy stopniały pierwsze śniegi. Chodzili z rękami w kieszeniach, tu z tym pogadali, tam z innym. Cieszyli się szacunkiem wszystkich. Jeździli w innej lidze i nie było ważne, na którym miejscu w danym roku ukończyli zmagania. „Co wy tam się, chłopaki, taplacie w tym błocie. My to ścigamy się na pustyni” – czuło się tę wyższość.
Dąbrowski i Czachor zerkali na OS-y i dobierali śmiałków. A to zabrali na Dakar Łukasza Kędzierskiego, a to Wojtka Rencza. Aż w końcu, jak wyczerpał im się repertuar motocyklistów, pomyśleli o Soniku.
Doceniali twoje umiejętności?
A skąd! Idę o zakład, że ich rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
– Patrz, ten Sonik. Jemu się wydaje, że on coś umie.
– Quadzik przygotowany, mechanicy. Gość wysiada z tylnego siedzenia siódemki, przyjeżdża na zawody z kierowcą.
Nie przyszło im do głowy, że to nie żadna moja fanaberia. Że ja na tym tylnym siedzeniu po prostu śpię. Odpoczywam po męczącym tygodniu pracy od świtu do nocy lub pracuję. Że w moim przypadku taka regeneracja to konieczność. Ile razy zdarzało się, że po zawodach darliśmy o północy z Romanówki do Krakowa. O siódmej w poniedziałek byłem już w pracy.
W Polsce prowadzisz częściej quada niż samochód.
Chłopaki wzięli mnie pod włos, proces trwał łącznie z trzy lata. Wreszcie powiedziałem: „Dobra, pojadę z wami jako obsługa”.
Jako obsługa?!
Jak skaczę do basenu, z reguły upewniam się, czy jest w nim woda.
Po poprzednich edycjach mieli zmasakrowany samochód, to był Nissan Patrol. Wziąłem go wiosną 2007 i przez pół roku remontowałem. Zrobiliśmy w nim wszystko, zastosowaliśmy moje różne patenty.
Np. jaki?
Czachor z Dąbrowskim ciągle powtarzali, że jadąc Dakar nie można się zatrzymywać. Zamontowałem zatem deskę sedesową na kole zapasowym. Tak, żeby nogi znajdowały się nad ziemią. Konkretna deska z afrykańskiego drewna na stalowej konstrukcji. Do tego pasy szelkowe i wszelkie niezbędne akcesoria na małych drzwiczkach. Papier toaletowy, prysznic, lusterko. Pełna higiena.
Nie wierzę. (śmiech)
Jak Jacek zobaczył to w Lizbonie, myślałem, że się wywróci! (śmiech) Całe wycieczki przychodziły obejrzeć ten patent. A Dakar? Odwołali dzień przed startem.
Rok później został przeniesiony do Ameryki Południowej.
Kombinuję: „Kurcze, Argentyna, Chile – kraje geologicznie podobne do południowo-zachodnich stanów USA. A w Arizonie, Nevadzie czy Californii rywalizowałem wiele razy”. No i pojechałem.
Żeby odpocząć i schudnąć? To w twoim przypadku pożądany efekt uboczny Dakaru. Także dlatego wzbraniasz się przed przejechaniem rajdu samochodem. A – za dużo technologii, B – zamknięta przestrzeń.
I od chudnięcia zacznę. Dakar to najskuteczniejsze, choć najdroższe wczasy odchudzające świata. Jeśli robi się to umiejętnie, można schudnąć od pięciu do dziesięciu kilogramów. Ja na każdym gubię 6-7. Oczywiście później nadchodzi efekt jo-jo, ale wszystko jest kwestią dyscypliny. Organizm zmuszony do długotrwałego, wzmożonego wysiłku usuwa większość toksyn. To sprawia, że wraz z biegiem kolejnych odcinków czuję się coraz zdrowszy. Już po 2-3 dniach rajdu nie jestem w stanie przyjąć Red Bulla. Organizm momentalnie wykrywa chemikalia i je odrzuca.
Poza sezonem wybierasz częściej restauracje z gwiazdką Michelin czy fast foody?
Świat jest w stanie permanentnej nierównowagi w permanentnym dążeniu do równowagi. Zwróć uwagę. McDonald’s jest pełny, ale franczyzobiorca jada chętniej w znacznie droższych lokalach. A przecież jakby nie byłe tego Maka, to nie byłoby franczyzobiorcy, a co za tym idzie jednego z klientów restauracji z gwiazdką Michelin.
To ty sprowadziłeś McDonald’s do Polski.
To był prosty deal. Amerykanie zarządzili: „Jak zainwestujecie pierwsze dziesięć milionów dolarów, wejdziemy w kooperację i pociągniemy ten projekt. Ale ryzyko jest wasze”.
Podjąłeś je.
Tak, i generalnie uważam, że McDonald’s oraz inne lokale gastronomiczne pełnią bardzo istotną rolę socjalną. Dlaczego? Ponieważ w tych miejscach robimy to, co zazwyczaj nie udaje nam się w domach – krygujemy się obecnością innych, zachowując się nieco bardziej kulturalnie i radośnie. Bary szybkiej obsługi tworzy się również w pięknych, zabytkowych kamienicach – są pełne studentów. Widząc roześmianych ludzi, głupio nam stroić odpychające miny. Zjawisko wyjścia z mieszkań obserwujemy od momentu uwolnienia kraju. Dzisiaj najsmutniejszy widok to sterta pudełek po pizzy wystawionych przed drzwiami lokum 12-latka, który ślęcząc cały dzień przy komputerze ogląda YouTube’a.
Sam często spisuję wywiady w restauracjach i zgadzam się z obserwacją naukowców: Polacy nie są mistrzami small talku.
Mam teorię, że pierwsze 2-3 sekundy kontaktu z daną osobą są decydujące. To skondensowany komunikat mimiki, mowy ciała, wyrazu oczu, doboru słów. Potrafię go odczytać. Nawet po tak krótkim czasie jestem w stanie powiedzieć ci, co o mnie myślisz.
Jest też zasada ośmiu sekund, którą często kierują się rekruterzy.
Jej akurat staram się unikać.
A wracając do skondensowanego komunikatu. Dla mnie osobiście fantastyczne jest to, że znakomita większość ludzi ma mi do przekazania coś fajnego. Myślę sobie: jestem szczęśliwym gościem, bo prawie wszyscy napawają mnie dobrą energią. Siedzę sobie choćby na wspomnianym jachcie i co rusz widzę uśmiechnięte twarze. Mowa ciała przekazuje: „twoja obecność sprawia mi przyjemność”. W zwirtualizowanych czasach twardej emocjonalnej skorupy i zachowywania się jak przystoi, to wielki przywilej. Życie jest kruche i nie warto go marnować na złe komunikaty. Jeżeli ktoś bez powodu ci taki przekazuje, po prostu go unikaj.
Tak się rozgadaliśmy, że niemal pominęliśmy kwestię odpoczynku podczas pustynnego rajdu.
Wiesz czemu na Dakarze odpoczywam? Na co dzień ogarniam mnóstwo dziedzin życia, to męczy. Już sama świadomość, że podczas zmagań odciążam procesor, działa relaksująco. Jeżeli do tego, idzie mi przyzwoicie, mogę mówić o pełnym szczęściu.
Przez pierwszy tydzień odpowiadasz lakonicznie na wyselekcjonowane SMS-y i maile. Nadawcy mogą spodziewać się feedbacku: „OK”, „tak” lub „nie”.
Jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, w drugim tygodniu nie robię już nawet tego. To najfajniejsze 7 dni w roku. Jestem całkowicie sfokusowany na jazdę. „Dobra chłopaki, teraz możemy się ścigać!”. (pewne klaśnięcie w dłonie)
Koncentracja to podstawowy warunek skutecznej rywalizacji. Walczymy w rajdzie nawigacyjnym. Niezwykle ważne jest, żeby nawigować w tempie jazdy i jechać w tempie nawigacji. To wszystko należy jeszcze zestroić z możliwościami pojazdu. Mam jasno wytyczone zadania i mknę przed siebie.
Ktoś mógłby spytać: „To po cholerę zajmujesz się tyloma rzeczami?”.
I miałby rację! Rzeczywiście, jakiś moment łańcucha selekcji był u mnie zawsze problemem. Muszę się bardzo pilnować, żeby trzymać się priorytetów. Dziś priorytetem jest dla mnie Dakar. Ale do tej krótkiej listy należy dodać możliwie jak najczęstsze widywanie się z synem. Kiedy dwa dni temu planowaliśmy powrót z francuskich targów, najważniejszym faktorem było spędzenie kilku godzin z Gniewkiem. Wiedziałem, że nie będę go widział przez następne 8 dni i zamiast lecieć bezpośrednim lotem z Nicei do Warszawy, zdecydowaliśmy się na loty łączone.
5-miesięczny synek to brakujący element układanki?
Najbardziej brakujący. Takiej dużej, życiowej układanki. Zaraz po tym, jak Karolina urodziła, odezwał się do mnie kolega z Emiratów Arabskich. Najczęściej wie lepiej, co się u mnie dzieje niż ja sam. Nazywamy go inżynierem. No i ten inżynier pisze: „Od wielu lat obserwuję twoje poczynania i mogę ci szczerze powiedzieć, że wreszcie stworzyłeś coś, co ma ręce i nogi”. (śmiech)
Niesamowita radość. Teraz właściwie moim jedynym wyzwaniem jest, żeby był zdrowy.
Pewnie za kilka lat wsadzisz go na quada i w ten sposób przygotujesz na niebezpieczeństwa czyhające na drodze.
Spójrz na tę łąkę (Sonik wskazuje na zieleń przed Centrum Olimpijskim). Przecież ona byłaby genialnym miejscem, żeby uczyć dzieci zachowań w ruchu publicznym!
Znakomita większość rodziców wie, że najlepiej wysłać na angielski cztero-pięciolatków. Jeśli po dekadzie nauki wybiorą się w samodzielną podróż, będą posługiwać się językiem obcym biegle. Poszczególne zwroty, akcent – zdążą im wejść w krew. Jaka jest różnica między umiejętnością prowadzenia pojazdu mechanicznego, a dobrą znajomością angielskiego? Od pierwszej zdolności nie zależy najczęściej to, czy przeżyjesz. A zręczność kierowcy determinuje, czy pędząc po śliskiej nawierzchni wpadnie w przystanek pełen ludzi, czy uda mu się jednak tego uniknąć. Dlaczego zatem uczymy młodych ludzi jak mają jeździć chwilę przed osiemnastką, a języków obcych 12 lat wcześniej? To nielogiczne.
Zgoda. Ale dlaczego akurat quad?
Bo jest najlepszym dostępnym narzędziem edukacji motoryzacyjnej. Dzieci mając do wyboru różne pojazdy, niemal wszystkie wskazują na quada – robiłem takie eksperymenty. Quad to współczesny koń. Można go dostosować do wieku, wzrostu. Dzieci mają poczucie, jakby wsiadały na kucyka. Naturalny wybór. To nie motocykl – jest stabilny, ma cztery nogi. I co najważniejsze, uczy, że jak się robi ślisko, należy zredukować prędkość. Że im szybciej jadę, tym droga hamowania będzie dłuższa. Żaden świeżo upieczony kierowca, którego umiejętności oparte są o tradycyjny kurs, nie nabył takich odruchów.
Za dwie godziny wylatujesz do Monachium, wcześniej trenowałeś na Kasprowym. Wszystko dlatego, że Dakar 2017 to nie będzie skwar, suchy piasek i wydmy.
Ludziom ten rajd kojarzy się z pustynią i taki był dla mnie przez kilka pierwszych edycji. Przejeżdżaliśmy Andy w poprzek, najczęściej był to przejazd kilku, kilkunastogodzinny, a później znów ściąganie w upale.
Jednego dnia 40 stopni, drugiego minus 5 – to ostatnio ulubiona metoda układania trasy. Zamarznięte bajora, gradobicie, śnieżyca i tym podobne atrakcje. Nie narzekam, bo doświadczenie uczy, że im jest ciężej, tym idzie mi lepiej. Nie lubię szybkich, prostych etapów. Nie jestem dobrym sprinterem, moją silną stroną jest natomiast praca umysłowa. Najtrudniejsze będą wysokości.
W 2015, w trakcie boliwijskiego etapu, bałeś się, że zostaniesz odcięty. Na wysokości 4 tys. metrów rozpętała się potężna burza, strumyki zmieniały się w stawy. A ty cały oblodzony, z minimalną widocznością. Rok wcześniej 60 km przed metą odpadło ci pół ośki z prawym kołem.
A gdyby to się stało 2-3 godziny wcześniej, w górach, nie miałbym żadnych szans. Sunąłem pełnym ogniem skalistymi serpentynami. Nie było barierek. Po prostu wypadłbym z zakrętu i spadł w przepaść. Powierzchnia pęknięcia była lekko zabrudzona, co oznacza, że ośka łamała się powoli. Odpadła z kołem, gdy jechałem po autostradzie. Oparłem się na przednich kołach, quad usiadł na aluminiowej podłodze – utrzymałem tor jazdy. Z tyłu krzesały iskry, zjechałem na bok. Na szczęście nic się nie zapaliło.
„Poczucie rywalizacji niesie nas blisko tych miejsc, gdzie jest już ciemno” – kontempluje Krzysztof Hołowczyc. Dakar 2015 miał słodko-gorzki smak. Trzecie miejsce Hołowczyca, twoje zwycięstwo, dramat Czachora, śmierć Hernika. Kiedy dowiedziałeś się o tym ostatnim zdarzeniu, poprawiłeś kask, podniosłeś głowę i uderzyłeś się w pierś: „Szkoda, po prostu popełnił błąd. Jadę dalej”?
Staram się wszystko racjonalizować. Rozmawiałem ostatnio z profesorem psychologii. Postawił diagnozę: „Panie Rafale, u pana wszystko prędzej czy później sprowadza się do matematyki”. I tak rzeczywiście jest.
Błąd popełnił też pewien motocyklista w Nowym Kościele. Pojechał pod prąd i zostawił ci pamiątkę.
Tak, na prawej ręce. Tkwiło w niej 30 śrub, kość wymagała rekonstrukcji. Blizna zaczyna się od końcówki nadgarstka i kończy na łokciu. Chłopak złamał sobie na mnie motocykl. Uderzył mnie w łokieć i biodro – wybite, urwany staw barkowo-obojczykowy. Nawet jak teraz rozmawiamy, czuję ból. Uciekałem mu z drogi.
Chyba nie chcę wiedzieć, co mu później zrobiłeś.
A co miałem mu zrobić? Ja leżałem w szpitalu, kości na wierzchu, operacje, zakażenia, a on pojechał do domu z zagipsowanymi dłońmi. Przeleciał mi nad plecami i połamał sobie dwie kostki dłoni.
Najgroźniejsza kontuzja?
Tych głównych miałem cztery. Ta była pierwsza poważna. W 2009 doszedł nadgarstek – wyrwane końcówki kości, coś paskudnego. Potem połamane śródręcze. No i najgorsze – bo jak twierdzi mój lekarz – urazy na całe życie: uszkodzone dwa dyski szyjne oraz wyrostek rylcowaty. Taka anatomia praktyczna. (śmiech)
Stirling Moss zauważa, że „dawne rajdy to było flirtowanie ze śmiercią, te obecne przypominają płatny seks”.
Absolutnie nic takiego! My wciąż mamy walkę pierwotną. Może dla członka teamu fabrycznego to płatny seks. Ma mapmana (człowiek opracowujący orientacyjną trasę odcinka specjalnego na mapach satelitarnych przed startem etapu – przyp. red.), który rozpisuje mu wilgotność nawierzchni, powietrza, wrzuca dane do netbooka i ten ustala odpowiednią trakcję. Ale my? W mojej klasie mamy wojnę totalną!
To najtrudniejsza kategoria Dakaru.
Pomyśl, wjeżdżamy na pierwszy z dwóch etapów maratońskich. Mam przejechać 1800 km na jednym komplecie opon, jednym łańcuchu, oleju i zestawie zębatek. Jednocześnie wiem, że moi konkurenci mają po drodze 3-4 ukryte serwisy. Jesteśmy jak gladiatorzy w Koloseum. Kto komu wbije nóż pod żebro i jaką metodą. Przyjezdni są z góry przegrani. Lubisz filmy, prawda? Wrzuć tutaj scenę z Gladiatora. Będzie to najlepsza ilustracja tego, w jak nierównej walce bierzemy udział.
Gdy dwa lata temu triumfowałeś, podkreśliłeś: „Tak naprawdę to mój drugi lub trzeci wygrany Dakar”.
Powiedziałem dokładnie, że jestem szczególnie dumny, bo wygrałem Dakar uczciwy. To był pierwszy sprawiedliwy rajd od 2009 r. Odkąd rywalizujemy w Ameryce Południowej. Na mecie przyznali mi rację wszyscy zawodnicy. Nawet Ignacio Casale napisał, że mi się należało.
To zwycięzca z 2014-go. Chilijczyk miał podczas tamtego rajdu aż piętnaście nielegalnych serwisów.
Za jeden jest oficjalnie sześć godzin kary, drugi powoduje wykluczenie z rajdu. On je robił codziennie i wszyscy przymykali na to oczy. A nie, przepraszam, raz ukarano go trzydziestoma minutami straty.
Śmieszne.
I mimo takich wypaczeń, jako jedyny stoję na tej scenie nieprzegrany. Popatrz na statystyki. Tylko ja w przeciągu ośmiu lat byłem w stanie walczyć z Latynosami jak równy z równym. A uzupełnijmy, że konkurenci z Ameryki Łacińskiej mają 6 tyg. więcej na przygotowanie. W środę 23 listopada zostały ogłoszone trasy dakarowe. Start rajdu 2 stycznia, mój sprzęt dopływa 28 grudnia. Co ja mogę zrobić? A oni przez te 1,5 miesiąca będą testować sprzęt i sprawdzać trasę. Nie tracą czasu.
Doczepię się do tego płatnego seksu. Michałowi Sołowowowi zarzucano, że jest szybki, bo go na to stać. Przed naszym spotkaniem rozmawiałem z kolegą. „Sonik?” – uniósł ramiona i z poczuciem wyższości rozłożył dłonie – „A kogo obchodzi Dakar poza koncernami motoryzacyjnymi? Wiadomo, że kupił miejsce w dziesiątce PS”.
No pewnie. Kupiłem też miejsce między dwoma papieżami w kampanii Krakowa na czas Światowych Dni Młodzieży. A, i kupiłem przychylność olimpijczyków z Podhala, którym od 10 lat organizujemy spotkania seniorów i msze na Kasprowym Wierchu. Przyzwyczaiłem się.
Czyli uśmiech?
Taki sam jak wtedy, gdy jeden z dyrektorów Orlenu nie przedłużał kontraktów po ostatnim rajdzie, argumentując: „Właśnie pracujemy nad nową strategią marketingową i nie jest ona jeszcze gotowa”. Dla kariery motosportowej Adama Małysza miało to większe znaczenie niż dla mnie. Dlaczego? Bo byłem na taki obrót spraw przygotowany. Co wcale nie oznacza, że wydaję kasę dla samego jej wydawania. Znam mechanizm. Każda poświęcona przez sponsora złotówka ma przynieść kilka, jak nie kilkanaście złotych więcej w obrocie, czyli i w zysku. W moim przypadku to nie tak oczywisty rachunek, ale trudno. To jak z tym McFly’em. Kiedy ktoś mi mówi „tchórzysz?”, odwracam się w jego stronę. Nie pękam na robocie. Kropka.
ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA
Foto: FotoPyk, materiały prasowe
Najnowsze
Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii
Media: Niepewna przyszłość bramkarza Barcelony. Szansa dla Szczęsnego?
Fernando Santos wzięty w obronę. “Nasze miejsce jest w lidze krasnoludków”
Włoski klub pobił rekord. Trzech trenerów w jeden dzień
Autorzy
-
Sebastian Warzecha
- Hiszpania
- Weszło Extra
- Live
- Tenis
- Ekstraklasa
- Wimbledon
- Liga Mistrzów
- Siatkówka
- Betclic 1 liga
- Francja
- Męski świat
- Formuła 1
- Weszło fit
- Inne sporty
- Skoki
- Australian Open
- Koszykówka
- NBA
- US Open
- Weszło FM
- Esport
- Tokio 2020
- WeszłoTV
- Kanał Sportowy
- Suche Info
- Piłka nożna
- MMA
- Boks
- Żużel
- Pekin 2022
- Lekkoatletyka
- Piłka ręczna
- Sporty zimowe
- Kolarstwo
- Tekst sponsorowany
- Mistrzostwa Świata 2022
- Igrzyska
- Paryż 2024
- Polecane
- Sporty amerykańskie
-
Kamil Gapiński
- Anglia
- Niemcy
- Hiszpania
- Włochy
- Felietony i blogi
- Weszło Extra
- Tenis
- Pawełki
- Ekstraklasa
- Wimbledon
- Liga Mistrzów
- Weszło z butami
- Siatkówka
- Betclic 1 liga
- Męski świat
- Formuła 1
- Weszło fit
- Inne sporty
- Skoki
- Australian Open
- Koszykówka
- NBA
- US Open
- Weszło FM
- KTS
- Tokio 2020
- Piłka nożna
- Pekin 2022
- Lekkoatletyka
- Piłka ręczna
- Kolarstwo
- Puchar Polski
- EURO 2024
- Polecane
- Grupa B
- Polska