Lech chyba startuje w jakiś nowej kategorii – jak zostać największym frajerem wiosny. Jedenastka warta, wedle prasy, jakieś 157 milionów euro z zadziwiającą konsekwencją się kompromituje. Tym razem “Kolejorz” nie zdołał pokonać na własnym boisku ŁKS-u Łódź i stracił na dobre pozycję lidera. Ł»eby ją odzyskać, będzie musiał wygrać za tydzień w Warszawie… Ale czy zdoła? W ostatnich pięciu kolejkach, Lech wygrał tylko raz. Mało tego, nie wygrał żadnego z trzech ostatnich spotkań na własnym boisku. A w takim sposób to mistrzostwa się zdobyć nie da.
I tak Lech ma szczęście, że chociaż w końcówkach udaje mu się zdobyć gole. Bez tego – że tak się brzydko wyrazimy – byłby już w głębokiej dupie. Wiosną lechici ratowali punkty w końcówkach meczów z Bełchatowem, Górnikiem, Wisłą, Piastem i ŁKS-em. Poza meczem z krakowianami (gol w 82 minucie), pozostałe bramki padły w doliczonym czasie gry. Odliczcie sobie dla zabawy te punkty i zobaczycie, jak dramatycznie mogłaby wyglądać sytuacja Lecha, gdyby tuż przed końcowym gwizdkiem ten zespół miał nie szczęście, tylko pecha. Wymowne. Rozumiemy, że czasami można mieć farta, ale na dłuższą metę radzilibyśmy brać się do roboty trochę wcześniej…
Smuda, który właśnie negocjuje stuletni kontrakt z Lechem, mógłby chyba przełożyć te rozmowy na lato – tak wypada. Niech przestanie opowiadać bajki o ofertach z zachodnich lig (wiadomo, że żadnej nie dostanie, taki los polskich szkoleniowców), tylko najpierw osiągnie sukces.
Zadowolona musi być Wisła Kraków. Jeśli dla odmiany zespół Skorży nie da ciała w Gdyni, to będzie miał tylko punkt straty do poznaniaków i dwa do Legii (ale Legia jeszcze jedzie na Reymonta). Sytuacja w naszej ekstraklasie coraz bardziej się komplikuje.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT