19 maja 2015 roku. To właśnie wtedy podaliśmy na Weszło informację, że prawdopodobnym pierwszym wzmocnieniem Legii Warszawa będzie urodzony w Serbii, ale właściwie od zawsze grający na Węgrzech napastnik. Gość, którego swego czasu obserwował i sondował Lech Poznań. Zawodnik zresztą ogółem w Polsce nieanonimowy – po sukcesie Gergo Lovrencsicsa tamtejszy rynek zaczął być całkiem atrakcyjny dla ekstraklasowców, a przecież jeśli ktoś miał zwrócić na siebie uwagę, to przede wszystkim wielokrotny król strzelców.
Nemanja Nikolić.
Opinie były różne. Przychodził za darmo, wraz z zakończeniem kontraktu, co musiało budzić wątpliwości. Najlepszy napastnik ligi taśmowo ładujący kolejne gole bez zainteresowania ze strony jakichś klubów choćby i z 2. Bundesligi? A może nikt się nim nie interesował przez fakt, że Węgry to jednak piłkarskie peryferie Europy? Może jako król lokalnego orlika jak – nie przymierzając – Kamil Biliński na Litwie, w Ekstraklasie przygaśnie?
Legia jednak nie miała wątpliwości nawet przez moment. To Nikolić miał przyjąć na siebie ciężar zdobywania goli. To Nikolić miał poprowadzić warszawiaków do triumfu w lidze na stulecie klubu. Ale szczerze – czy nawet w Warszawie ktokolwiek mógł się spodziewać takiego bilansu?
W pierwszych trzech kolejkach Ekstraklasy wrzucił trzy gole, kolejne dwa dorzucił w Lidze Europy. Sierpień skończył z dziewięcioma golami na koncie. Niektóre kluby jeszcze negocjowały transfery, gdy Nemanja mógł powoli przymierzać koronę króla strzelców.
Skończyło się wynikiem właściwie nieprawdopodobnym. 28 bramek w 37 ligowych meczach. Tak wyjątkowego snajpera liga nie miała od dawna, czego świadectwem prześledzenie listy najlepszych strzelców w ostatnich latach. Do tego wyniku nie zbliżyli się nawet Rudnevs czy Frankowski, ostatnim, który przebił Nikolicia był… Marek Koniarek, w sezonie 1995/96. By znaleźć strzelców z podobnym wynikiem, trzeba się cofać właściwie do czasów Ernesta Wilimowskiego czy nawet Henryka Reymana.
Ładował wszędzie, w każdych okolicznościach, gdy zarzucało mu się, że nie zdobywa mocniejszym rywalom – od razu wkładał im dublety, gdy zarzucało się, że nie potrafi trafić w pucharach – momentalnie rozwiewał wątpliwości. Jasne, to nadal tylko Nikolić, którego nie wyjmie Legii Borussia czy Bayern, ale Chicago Fire. Jednak w polskiej lidze nie było nikogo takiego dużo wcześniej i – obawiamy się – nie będzie też później.
Unikalny spryt. Instynkt. Umiejętność wywarcia presji na nieszczególnie gramotnych obrońcach, których w lidze nie brakuje. Magic touch. Dwa dotknięcia piłki, trzy bramki. Sam styl pożegnania – sześć goli w trzech ostatnich meczach – mówi wszystko.
Dziś Legia potwierdziła to, o czym pisaliśmy wcześniej. Przyjechało Chicago Fire i położyło na stole tyle, że nie było sensu dyskutować. Przychodził za darmo, odchodzi za naprawdę godne pieniądze. Przychodził w atmosferze niepewności, odchodzi jako snajper z ugruntowaną pozycją. Wprawdzie jego nowy klub szoruje dno MLS, ale Chicago to i tak nieco inna półka niż Legia. Nikolić z pewnością nie może narzekać. Klub od strony finansowej także.
Najwięcej traci jednak drużyna, która z Nikoliciem na szpicy przez półtora roku wygrywała praktycznie wszystko – ligę, puchar, eliminacje do Ligi Mistrzów i wymarzoną pozycję w fazie grupowej LM dającą awans do Ligi Europy. W teorii zostaje Prijović, w praktyce… Lepiej, jeśli Legia pieniądze za Niko zainwestuje w nowego supersnajpera.
Obawiamy się jednak, że tak regularnego jak Nikolić już nie znajdzie.
Fot. FotoPyk