Dlaczego jest żywym dowodem na to, że da się wrócić “drogą bez powrotu”? Jak Jurij Szatałow doprowadził go na skraj cierpliwości? Czemu nie został golkiperem, a czyje losy przypieczętowało hasło “gruby na bramkę”? Dlaczego wybierając się w podróż do Gliwic warto pamiętać o paszporcie i jak rodzice uratowali jego debiut w Lechu? O tym wszystkim – i o wielu innych sprawach – opowiada w wywiadzie dla Weszło Jan Bednarek, zdobywca nagrody dla Największego Odkrycia Jesieni ’16 na Wielkiej Gali Weszło.
Zaskoczony?
Nie spodziewałem się, nie myślałem nawet o tym, że mógłbym taką nagrodę otrzymać. Fajne wyróżnienie, to na pewno, bo w końcu wybierali ligowcy, rywale. Tym bardziej się cieszę, bo zawsze miło być przez kogoś docenionym.
Domyślam się, że to pierwsza taka nagroda?
No a za co miałbym wcześniej jakąś dostać? (śmiech) Ale miejmy nadzieję, że nie ostatnia.
Sam też przyznałbyś ją sobie jako odkryciu sezonu, czy w głowie świta jakieś inne nazwisko?
Tak naprawdę zacząłem grać regularnie w tym okresie, ale czy dałbym sobie odkrycie rundy? Niech to oceniają inni, a skoro tak uważają…
Siłą rzeczy najważniejszy dla takiego obrotu spraw był trener Bjelica i jego przyjście tutaj.
Zacząłem grać już za trenera Urbana, ale faktycznie, po przyjściu trenera Bjelicy usłyszałem wprost, że liczy na mnie, że widzi mnie w swoim pierwszym składzie, podczas gdy u trenera Urbana miałem o ten skład dopiero walczyć. Pod koniec jego pracy zagrałem trzy mecze z rzędu w pierwszej jedenastce i niejako z rozpędu wskoczyłem też do jedenastki u trenera Bjelicy. Podchodzę do tego trochę na zasadzie, że nie mogę go zawieść, muszę mu odpłacić za tę szansę. Pokazać, że na nią cały czas zasługuję.
Duża jest różnica między Bjelicą a Urbanem, ich metodami pracy?
To są dwa różne typy szkoleniowców. Trener Bjelica ma trochę inne treningi, bardziej intensywnie, co widać też w grze. W jego słowniku nie ma takiego słowa jak „przestój”, kiedy stracimy piłkę, staramy się od razu odebrać, złapać przeciwnika za gardło, nie dać mu rozwinąć skrzydeł. To jest założenie numer jeden na każdy mecz. Pełna kontrola. Za trenera Urbana to było raczej staranie się o spokojne wejście w spotkanie, nie odkrywanie się za bardzo. Nie chcę wartościować, który sposób gry jest lepszy. Dla mnie fajnie, że pracuję przy trenerach z dwoma różnymi podejściami, bo tak najlepiej się wszechstronnie rozwijać, cały czas uczyć nowych rzeczy.
„Nauka” to był jeden z dwóch etapów, o których mówiłeś w jednym z wywiadów wspominając grę w Górniku Łęczna. Ale jednak najpierw długo był ten pod tytułem „frustracja”.
Przede wszystkim nie poszedłem tam po to, żeby spędzić rok na wypożyczeniu w fajnym mieście, potrenować i wrócić. Poszedłem po doświadczenie z gry, które miało zaprocentować w Lechu. Takie było moje nastawienie. Wypożyczenie nastąpiło trochę późno, bo w samej końcówce okresu przygotowawczego, tydzień przed pierwszym meczem i tak naprawdę skład był już ustalony. Początkowo to rozumiałem, nie miałem z tym problemu, ale szansa cały czas nie nadchodziła, a czekanie się przeciągało. Frustracja rosła, kolejne mecze mijały, a ja nadal nie grałem. Wiedziałem, że zasługuję na to, żeby znaleźć się w składzie, bardzo ciężko trenowałem, byłem w dobrej dyspozycji, chwalili mnie koledzy z drużyny. W pewnym momencie przestałem rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Czułem się lepszy, a nie grałem. Poirytowanie rosło, kumulowało się we mnie i nie wiedziałem, co mam z tym robić. Czy jeszcze mocniej trenować, czy interweniować u trenera, poprosić go o szczerą rozmowę. Ale wtedy, dzięki mojemu menedżerowi, bratu, rodzicom, zacisnąłem zęby i w końcu szansa przyszła.
Był taki moment, kiedy znalazłeś się na skraju cierpliwości, kiedy chciałeś wygarnąć to wszystko, co w tobie siedziało?
Był taki moment, gdy przegraliśmy cztery mecze z rzędu, kompletnie nam nie szło, traciliśmy bramki, a cały czas grała ta sama jedenastka. Wtedy przyszła przerwa na kadrę i w głębi duszy pomyślałem, że teraz trener musi coś zmienić. Musi. Pojechałem na U-20, zagrałem dobre spotkanie, przyjechałem do Łęcznej nastawiony na to, że muszę w końcu wyjść w następnej kolejce. Dostałem nawet telefon od trenera, mówił że na mnie czeka, że jestem potrzebny. Moje nastawienie było bardzo pozytywne, wróciłem do klubu i okazało się, że nie jestem nawet w osiemnastce na mecz. Trener nawet mnie nie zabrał z drużyną. Wtedy nastąpiło apogeum, czułem że coś jest bardzo nie w porządku. Coś we mnie pękło, zacząłem się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Nie wiem, trener Szatałow chyba chciał mnie złamać, ale to mu się nie udało. Wytrzymałem i teraz lekcja wyciągnięta z pobytu w Łęcznej procentuje.
Jak zacząłeś grać, też nie było różowo, bo zasmakowałeś porażki w meczu o utrzymanie.
To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie, w zasadzie była nim cała grupa spadkowa, bo każdy mecz graliśmy o życie, z nożem na gardle. Pamiętam, że byliśmy mega nastawieni na spotkanie ze Śląskiem, ale byliśmy tamtego dnia po prostu gorsi. Byłem mega załamany, widziałem że jest nam ciężko na boisku, a kątem oka widziałem, że chłopaki przy linii się cieszą. Nie wiedziałem, co jest grane, dopiero po ostatnim gwizdku Velo Nikitović podbiegł do mnie i krzyknął, że się utrzymaliśmy.
Twoja pozycja w Łęcznej była jednak nieco inna niż ta w Lechu.
Tak, tam grałem głównie jako defensywny pomocnik. Dużo odbiorów, dużo szybkiej gry, mało czasu. Myślę, że to teraz wychodzi na plus.
Wiesz, że o wypożyczeniach z Lecha mówi się, że to droga bez powrotu?
Nie ma w życiu rzeczy niemożliwych, jak widać da się inaczej. Szedłem do Łęcznej właśnie po to, żeby wrócić gotowym na Lecha, a nie żeby szukać sobie innej drogi, kolejnego wypożyczenia czy transferu. Czułem wsparcie prezesów, trenera Skorży, prezesa Rutkowskiego. Budowało mnie to, jak oni wszyscy we mnie wierzą. Wróciłem bardziej doświadczony, lepszy, zacząłem grać. Myślę, że moją drogą pójdą inni, że niejeden jeszcze wróci z wypożyczenia do Lecha i będzie z niego sporo pociechy.
Trener Kniat w wywiadzie dla Weszło mówił: „jak można chłopaka z Lechem w sercu wypożyczać gdzieś do Łęcznej”?
Z jednej strony się z nim zgodzę, ale z drugiej… Wiesz, fajnie jest być w Lechu Poznań. Ale jeszcze fajniej jest grać w Lechu Poznań. Ja za Lecha oddałbym serce, życie, zrobiłbym wszystko dla tego klubu. Ale skoro nie było dla mnie miejsca na grę, to trzeba było poszukać jakiegoś rozwiązania. Rozumiałem to, nie obrażałem się na Lecha, czy broń Boże nie przestałem być jego kibicem. Zresztą jestem nim od małego.
Wyjazdy z kibicami się zdarzały?
Byłem na dwóch, na obu z Legią Warszawa. W lidze, gdy wygraliśmy 1:0 i bodaj Kasper Hamalainen strzelił gola i w Pucharze Polski, też na sektorze kibiców Lecha. Super przeżycie zobaczyć, jak kibice żyją meczem, jak odczuwają to, co się dzieje na boisku. Jakimi są fanatykami, jak kochają ten klub… Każdemu to polecam, to jest mega fajna zajawka wspierać chłopaków z trybun.
Widziałbyś siebie w roli gniazdowego?
Piosenki wszystkie znam, nie byłoby z tym problemu, pytanie czy pociągnąłbym za sobą resztę. Ale niech robią to ci, którzy się na tym znają i się do tego nadają, mają bardziej donośny głos. Nie chciałbym też, żeby to było zrobione na pokaz, wolę stać na trybunie i kibicować z innymi, niż obnosić się, że jestem kibicem Lecha w taki sposób. Mam go w sercu i nie muszę prowadzić dopingu, by to udowadniać. Inna sprawa, że kompletnie nie mam muzycznego słuchu. Uwielbiam puścić sobie muzykę w kuchni i pogotować, żeby się trochę odprężyć, ale nie chciałbyś usłyszeć, jak śpiewam (śmiech).
Lubisz gotować, a nie wrzucasz zdjęć jedzenia na swojego Instagrama? W ogóle zauważyłem, że mało się udzielasz w portalach społecznościowych.
No tak, nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Nie śledzę wiadomości, nie czytam opinii na mój temat, nie czuję potrzeby, żeby w ten sposób prowadzić dyskusję z dziennikarzami czy z kibicami. Lepiej mi się funkcjonuje, kiedy mniej wiem, kiedy nie myślę o tym, co o mnie piszą, jak piszą, kto się mną interesuje. Mam Twittera, Instagrama, takie bardziej prywatne konto, Facebooka, czasami wejdę, zobaczę co się ciekawego dzieje, ale żeby łapać przez to kontakt z kibicami – to nie. A, no i robienie zdjęć jedzenia też mnie jakoś nie kręci. Inna sprawa, że jak gotuję, to tak, żeby smakowało. Może jak kiedyś wyjdzie mi coś, co będzie fajnie wyglądać na talerzu, to obfotografuję.
Jako kibic Lecha takie słowa, jak te byłego klubowego kolegi Muhameda Keity, że Poznań był dla niego mało przyjazny, rasistowski, odbierasz w jaki sposób?
Ja do Muhameda nic nie mam, to ogólnie bardzo w porządku chłopak, ale wydaje mi się, że po prostu źle się tutaj czuł, pogubił się. Daleko od domu, daleko od rodziny, jego frustracja rosła bo nie grał, tęsknił. I zaczął mówić to, co podpowiadało mu serce, a niekoniecznie to, co podpowiadałby mózg. Przesadził, źle to wszystko ubrał w słowa, a wiadomo że kibice Lecha niezbyt dobrze odbierają takiego rodzaju krytykę. Głupio zrobił, nie pomyślał, jakie mogą być konsekwencje jego słów. Taki był jego wybór, nie ma go tu dziś z nami i chyba w Norwegii jest mu znacznie lepiej.
Wracając do spraw czysto sportowych – patrząc przez pryzmat gry na wypożyczeniu, dwa wcześniejsze lata w Lechu rozpatrujesz dziś jako stracone?
Były takie myśli, czy nie pójść na wypożyczenie wcześniej. Ale cały czas z tyłu głowy siedziało, że może dostanę szansę tu, w Lechu. Liczyłem, liczyłem, czekałem, ale w końcu nadszedł taki moment, że trzeba zrobić krok do przodu. Ale nie uważam, że te dwa lata były stracone. Dużo się nauczyłem pod okiem trenera Rumaka, trenera Skorży…
Debiut miałeś wymarzony.
I wciąż nie mogę uwierzyć, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Nadal się zastanawiam, czy sobie tego tylko nie wyobraziłem. Pamiętam, że graliśmy jakoś o 11:00 w rezerwach ze Środą Wielkopolską, miałem być w pierwszym składzie, rozgrzewam się i 10:45 podchodzi trener Kniat. I mówi mi, że nie gram. Byłem skołowany, mówię: trenerze, nic mi nie jest, jestem gotowy do gry, wszystko jest okej. A on na to, że jutro jadę z pierwszym zespołem do Gliwic, że mam być gotowy. Myślałem, że to wyróżnienie, że jadę zobaczyć mecz, chłonąć otoczkę i ta myśl towarzyszyła mi aż do odprawy przedmeczowej. Wtedy dowiedziałem się, że wychodzę w podstawowym składzie. To był trochę zonk, bo w ogóle się tego nie spodziewałem. No bo jak żółtodziób, który tylko trenuje z pierwszym zespołem, może zagrać w trudnym momencie dla drużyny? Pamiętam że było wtedy kilka porażek, nie szło nam najlepiej. Ale wygraliśmy ten mecz 2:0, więc super. A potem jeszcze się okazało, że w ostatniej chwili mogłem w tym spotkaniu wcale nie zagrać.
Jak to?
Nie miałem jeszcze skończonych osiemnastu lat, nie miałem dowodu osobistego, a żeby mnie zarejestrować do gry, potrzebny był jakiś dokument tożsamości. Jak się okazało, legitymacja szkolna to było za mało, więc jedyną opcją był mój paszport. A on akurat leżał sobie w domu w moim rodzinnym Kleczewie, kilkaset kilometrów od Gliwic. Rodzice dostali sygnał od kierownika Motały, że muszą przyjechać te 400 kilometrów, dojechali na ostatnią chwilę i załapali się na mój debiut. Ale kierownik Motała tak to mądrze poukładał, że przed meczem nie miałem pojęcia, że czegoś brakuje, że w ostatniej chwili może się okazać, że trzeba mnie będzie wycofać z kadry meczowej. O całej historii dowiedziałem się dopiero po meczu od rodziców.
Mówili, ile czasu do meczu zostało, gdy dotarli do Gliwic?
Chyba niewiele, bo z tego co wspominali, to nie wyjechali szczególnie wcześnie. Zdążyli, szczęśliwie dojechali, to się liczy. Opowiadali potem, że siedzieli na sektorze kibiców Piasta i po obu golach spontanicznie wyskakiwali z miejsc, ale szybko się gasili, żeby nie podpaść. Lech nie jest za bardzo lubiany na Śląsku, nie chcieli mieć problemów.
Debiut, 90 minut, czyste konto i… nie grasz aż do następnego meczu z Piastem.
Czasami się zastanawiam, czemu to się tak potoczyło. Decyzję w tej sprawie podjął trener Rumak. Dlaczego taką? Myślę nad tym czasami, bo zagraliśmy na zero z tyłu, zagrałem dobre spotkanie jak na pierwszy mecz… Przez jakiś czas było mi przykro z tego powodu, nie będę mówił, że nie. Trochę tego nie rozumiałem, ale z perspektywy czasu wiem, że i tak mogę być zadowolony, że w ogóle zadebiutowałem. Wiem dobrze, że wielu zawodników chciałoby być wtedy na moim miejscu.
Czujesz się bardziej wychowankiem Lecha czy Sokoła Kleczew? Kiedyś była nawet na ten temat dyskusja na Twitterze.
Moim rodzimym klubem jest Sokół Kleczew, w nim stawiałem pierwsze kroki i się wychowałem. Rozegrałem tam pięć lat, dlatego niesprawiedliwe byłoby mówienie, że nie jestem jego wychowankiem. To tam mnie ukształtowano, dopiero następne kroki stawiałem w Lechu. Myślę, że nikogo nie okłamię jeśli powiem, że czuję się wychowankiem obu.
W Sokole nie zaczynałeś od razu jako stoper, prawda?
To było w Sokole najgorsze, bo brakowało nam bramkarza. Trener szukał, szukał, aż w końcu wyznaczył, że to ja nim zostanę. Byłem zły, bo tak naprawdę na bramce było dla mnie potwornie nudno. Stać, rzucić się czasem, kopnąć do przodu. Bardzo mi się to nie podobało, ciągnęło mnie do przodu. W końcu nie wytrzymałem, w przerwie meczu w trampkarzach powiedziałem trenerowi, że nie chcę stać na bramce i ma mnie wystawić w ataku. Strzeliłem bramkę, wygraliśmy, no i nie miał wyjścia, musiał szukać między słupki kogoś innego. A im dalej w las, tym głębiej byłem przesuwany. Dziesiątka, środek pomocy, aż wreszcie na kadrze województwa zrobili ze mnie środkowego obrońcę. I tak już zostało.
Ty bramkarzem nie zostałeś, twój brat już owszem.
A on akurat stał się nim dlatego, że był… gruby. Wiadomo, zawsze mówi się „gruby na bramkę”. Natura wytypowała go już wtedy, żeby został bramkarzem (śmiech). Potem schudł, urósł, teraz wygląda już zupełnie inaczej.
Porównujecie z bratem swoje osiągnięcia?
Raczej nie, nie rywalizujemy ze sobą, tylko gramy w jednej drużynie. Jeden za drugiego poszedłby w ogień. Wiadomo, miewamy zgrzyty, kłócimy się niemiłosiernie, ale jak tylko któryś z nas ma cięższy okres, to ten drugi jest gotowy pomóc. Filip to nie tylko brat, ale też przyjaciel i każdy jego sukces cieszy mnie, tak jak moje osiągnięcia cieszą jego.
Wybraliście obaj nieco inne drogi. On szybko uciekł z Polski, ty byłeś w Blackburn, ale w Anglii na stałe nie zostałeś.
Dostałem tamto zaproszenie na testy nie licząc na zbyt wiele, bo nie czułem się źle w Lechu. Ale pojechałem choćby dlatego, że byłem ciekaw jak wygląda cała ta otoczka wokół piłki na Wyspach Brytyjskich. Powiem szczerze, że bardzo mi się spodobało, dobrze wypadłem w sparingach, baza treningowa zrobiła na mnie ogromne wrażenie, bo akademia miała osobną, pierwsza drużyna osobną… Okazało się, że i ja się spodobałem, że przyszła oferta za mnie. Byłem kompletnie rozdarty, bo w jednej chwili chciałem tam iść i się rozwijać zagranicą, a w drugiej byłem zdecydowany, żeby zostać w moim klubie, w Lechu Poznań. Nie wiedziałem, co mam zrobić, ale uznałem, że lepsza będzie droga przez zaistnienie w Polsce i odłożenie wyjazdu na potem. Brat wyjechał w wieku piętnastu lat, ja zostałem na dłużej tutaj, ale chyba za wcześnie, by teraz oceniać, która droga jest lepsza.
Trener Kniat doradzał ci wtedy tak jak choćby Karolowi Linettemu, którego rodziców długo przekonywał, by Karol został w Lechu?
Tak, rozmawialiśmy o tym dość sporo. Mówił, że lepiej dla mnie będzie, jak zostanę w Poznaniu i poczekam na szansę w pierwszej drużynie. Nie pomylił się, bo niedługo później zadebiutowałem, a teraz jestem w pierwszym zespole Lecha i jestem bardzo zadowolony z tej decyzji.
Niedawno przedłużyłeś z Lechem kontrakt. Trener Kniat wspominał, że Linetty zaraz po podpisaniu nowej umowy kupił… rower. A ty?
W sumie to nie poszalałem, jakoś nie poczułem, żeby nowa umowa na mnie wpłynęła. Wiem, że jeśli będę ciężko pracował, a nie zadowalał tym co jest, to to nie będzie najwyższy kontrakt w moim życiu.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK