Matus Putnocky był ostatnio jak Lech Poznań: w doskonałej formie. Bronił dostępu do własnej bramki z zaciekłością, skutecznością, a nierzadko z rozmachem. Jednak przecież gdyby zawsze tak grał, to nie siedziałby w Poznaniu, tylko w Turynie, Mediolanie czy innej Sevilli – passa musiała się kiedyś skończyć. Skończyła się – a jakże – z rozmachem, prawie takim, z jakim grała dziś Jaga, choć pozbawiona swojego cara, Konstantina Vassiljeva.
Najpierw udowodnił wszem i wobec, że słowackim Neuerem nie zostanie. Pytać po co wychodził przy pierwszej bramce, to jak spytać co zrobił Kante w ostatniej akcji na Legii. Jeśli Świderski przyjąłby piłkę, to i tak byłby wyrzucony do boku, a miał jeszcze Kadara do minięcia. Putnocky był asekurowany, ale chciał zgrać bohatera – no więc nim został, bohaterem całego Białegostoku. Asystę – zresztą, znakomitą – zapisujemy Cernychowi, ale tak naprawdę Putnocky dopieścił strzelcowi sytuację jak Riquelme u szczytu formy.
Widać było wyraźnie, że ta bramka nie tyle podcięła Słowakowi skrzydła, co je wyrwała i podpaliła. Nerwowo reagował w prawie każdej sytuacji, czy chodziło o obronę centrostrzału czy wyjście do piłki. Jedna sytuacyjna parada po woleju Świderskiego wyglądała obiecująco, ale na tym koniec: drugi gol to znowu osobista klęska. Strzał Cernycha może i mocny, może z bliska, ale w krótki róg, gdzie wydawało się, że nie wcisnąłbyś wykałaczki, a co dopiero futbolówki.
Oczywiście, że Słowak był dzisiaj najsłabszym ogniwem Lecha, oczywiście, że nie pomógł, ale na kozła ofiarnego się nie nadaje. I to nie tylko dlatego, że w parodystycznych zagraniach sekundował mu Bednarek, dla którego ten mecz będzie wiadrem lodowatej wody na głowę. Lech po prostu nie przypominał siebie z ostatnich tygodni. Ta drużyna, która miała niezwykłą lekkość gry, która seryjnie stwarzała sytuacje, nie funkcjonowała. Gol przypadkowy, Kelemen wpadł do bramki jakby łapał nie lekkie zbicie Arajuuriego, ale uderzenie Kodżiro z przewrotki. Dogodne okazje? Kreatorem był najczęściej przypadek albo indywidualny zryw, jak choćby wtedy, gdy Majewski sam wymanewrował obronę Jagi i pozwolił Kelemenowi odkupić winy.
Nie jest na pewno tak, że Lech rozsypał się samoistnie i bez przyczyny. Przyczyna była i to bardzo wyraźna: dobra, składnie grająca Jagiellonia. Niektóre akcje – palce lizać. Parę razy powiało wielką piłką. Świderski po golu złapał chyba aż za dużo pewności siebie, bo czasem zamiast grać z partnerami to podwórkowo “kozaczył”, niemniej dał dziś próbkę swojego potencjału. Nie do upilnowania był Cernych, ciężko harował – a to zaskoczenie – Góralski, dużo czarnej roboty wykonali Frankowski, Tomasik. Kluczową interwencją popisał się Grzyb, bo piłka po strzale Robaka musiałaby wpaść, ale kapitan Jagi wyrósł jak spod ziemi i postawił jednoosobowy mur. Pozytywnych cenzurek można wystawić więcej, ale jednak różnica, którą widać też po końcowym wyniku, polegała na tym, że Jagiellonia po prostu funkcjonowała jak zgrany zespół, czego nie było widać po stronie gości. A przecież Żubry grały pod nieobecność Vassiljeva! Tym bardziej czapki z głów.
Osobny akapit należy poświęcić Stefańskiemu, któremu – delikatnie mówiąc – w Białymstoku raczej nie dadzą honorowego obywatelstwa. Bramka dla Lecha prawidłowa, ale czy rzut wolny, po którym padła, w ogóle powinien zostać podyktowany? Wielce wątpliwe. A przecież jeszcze sytuacja z początku meczu, gdzie Bednarek mało nie porwał koszulki Cernychowi, decyzja o jedenastce na pewno by się obroniła. Wściekły Probierz drugą połowę oglądał już z wysokości trybun, i jak pewnie przesadził z nerwowością, tak miał powody, żeby się zagotować.
Whisky jednak może pozostać w barku. No, chyba, że Probierz będzie chciał oblewać jedno z ważniejszych zwycięstw Jagi tej jesieni i fotel lidera.
Fot. FotoPyK