Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

24 listopada 2016, 17:30 • 4 min czytania 0 komentarzy

Nikt tak pięknie nie wygrywa, jak Legia przegrywa czterema bramkami. Kiedyś Janusz Atlas napisał o reprezentacji: mistrzowie świata gry godzinnej. O Legii być może napisałby: mistrzowie świata czterobramkowych porażek.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Oczywiście oglądałem mecz i bawiłem się doskonale. Ale nie była to – by tak rzec – twarda rozrywka piłkarska, tylko coś jak oglądanie popisu Janusza Chomontka. Niby mecz Champions League, ale czerpiący garściami z wyścigu strusi i wyczynowego tańca z wężami.

Kto kiedyś stracił osiem bramek w meczu – ręka w górę. Las rąk widzę, sam też pamiętam. Nie zdążyłem czasem piłki dotknąć, a padały dwie bramki. Tu było tak samo, gdy Borussia odrabiała straty po golu Prijovicia, kiedy jeszcze pachniało wspaniałym występem jak w poprzedniej kolejce. Notabene Prijo to jeden z moich ulubionych graczy Ekstraklasy, ma ten element nieprzewidywalności, zdolności wspięcia się na zupełnie inny poziom – pamiętam pod koniec w Lechu coś takiego czasem robił Sadajew. Taka beczka prochu z podpalonym lontem jest potrzebna w każdej mocnej jedenastce.

Jednak tracić osiem goli na oczach całej Europy z grającą w rezerwowym składzie Borussią – nie no, zachowajmy umiar. Moim zdaniem brakiem szacunku do Legii byłoby chwalenie się takim rezultatem. Zestawmy z Realem u siebie – niebo a ziemia.

Jak zwykle w ostatnich tygodniach najlepszą optykę zdradza Jacek Magiera. Oj, nie będzie on weszlackim ulubieńcem, jeśli kiedykolwiek swoim cytatem da powód do szyderki – będę szczerze zdziwiony. Niejeden trener po takim 4:8 zachowałby się – co to nie ja! Już widzę niektóre rozdziały w biografiach: przyjechaliśmy na Borussię i huknęliśmy cztery bramki! Tydzień wcześniej Bayern nie potrafił strzelić żadnej! Tak się goli frajerów trenuje. Magiera nic. Lekcja, lekcja, lekcja. Wszystko podlane pokorą. I jakkolwiek wiadomo, że “musimy wyciągnąć wnioski” to jeden z najbardziej zgranych frazesów w historii futbolu, tak patrzysz jak ten facet mówi o pracy domowej, jaką zadają mu kolejne drużyny w Lidze Mistrzów, i widzisz, że jak trzeba będzie, zarwie przy nich niejedną noc.

Reklama

Poza tym, już to zrobił. Bo jak osiem straconych bramek powodem do dumy nie jest, i mecz, w którym tracisz osiem bramek dumą dla klubu pokroju Legii być nie może, tak nie da się nie zgodzić: nawet tutaj widać było postęp. Autorską Legię Jacka Magiery, grającą bez kompleksów, ofensywną, pełną wiary w umiejętności.

A że ta wiara zawiodła obrońców? Temat pod inne opowiadanie. No cóż, jak w ataku opłaca się być niepoprawnym marzycielem, tak w tyłach jest miejsce dla realistów. Tam życia nie oszukasz.

Jaranie się czterema golami Borussii, przy ośmiu straconych – niesmaczne. Nie obrażajmy 3:3 z grającym w najmocniejszym składzie Realem. Ale jaranie się perspektywami Legii przy Magierze – o, to już bardziej rozumiem.

***

Miroslav Radović przyjechał z rzekomo rozwiniętym mięśniem piwnym, przyjechał po emeryturze w Chinach, przyjechał, by robić atmosferę w szatni, opowiadać dowcipy, poklepywać po plecach. A teraz? Teraz jest znowu gwiazdą. Nikomu Liga Mistrzów tak nie podeszła, co Rado. Nikt nie ma takiej radochy z gry tutaj, nikt tak dobrze nie odnalazł się w warunkach Champions League, nikogo ta stawka tak nie motywuje. Jakby miał kilka lat mniej, właśnie wybijałby z hukiem okno wystawowe, w którym się znalazł.

Czy to cud? Można powiedzieć – no tak, stary wyga. Można stracić szybkość, ale czysto piłkarskie umiejętności zostają. Ale moim zdaniem kluczem do przywrócenia Radovicia było zaufanie.

Reklama

Oczywiście, Radović na Łazienkowskiej o zaufanie walczyć nie musi, po prostu je tu niezbywalnie ma. Wszedł do szatni i z miejsca zaczął rozdawać karty, to się czuje. Ale mam wrażenie, że wielu graczy po transferze nigdy tego zaufania naprawdę nie otrzymuje, ani na chwilę, a potem zaskoczenie – nie dali sobie rady.

Z uwagą przyglądam się temu, jak rozwija się Jarosław Niezgoda. Na finiszu zeszłorocznych rozgrywek na przestrzeni dwóch tygodni w trzy mecze strzelił dziewięć bramek. Trzy Pogoni Grodzisk Mazowiecki, cztery Broni Radom, dwie Warcie Sieradz. Nieprawdopodobny wynik. W prawie każdym innym klubie dostałby szansę wyżej, ale w Legii, rzecz jasna, o to nie łatwo. Zrobił co mógł, by wywalczyć miejsce, no ale jest tylko gościem ściągniętym z niższej ligi – może przecież poczekać. Są inni w kolejce, którzy generują większe koszty, trzeba ich sprawdzić, by nie okazali się marnotrawstwem pieniędzy. Niezbyt uważny kibic patrzy na Niezgodę i myśli: no, widać nie dał sobie rady. Przerosło go. Nie wywalczył sobie miejsca. Za duży przeskok.

Tymczasem teraz Niezgoda dostał szansę w Ruchu Chorzów i udowadnia ile jest wart. W Ruchu Chorzów nie jest łatwo o gole, a on ładuje regularnie. Dostał zaufanie, dostał – co kluczowe – rolę, do jakiej przywykł, więc i pokazuje co potrafi.

Zastanawia mnie ilu w niższych ligach jest takich gości, którzy weszliby wyżej bez kompleków. Na których patrzy się z góry, bo to Radomiak, bo to jakaś Legionovia czy inny przeciętniak, a naprawdę nie są gorsi, tylko trudniej to dostrzec. Bagatelizuje się ich, bo grają na słabszych zawodników? Ale przecież mają i słabszych do pomocy! Później sensacja, bo jesteśmy świadkami kariery Lewczuka, który miał niewyróżniać się gdzieś na peryferiach, a dzisiaj jest kadrowiczem przyjeżdżającym na zgrupowania w Bordeaux.

Jarku Niezgodo, masz we mnie kibica, bo może utorujesz swoim przykładem drogę innym zdolnym chłopakom z niższych lig.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...