Reklama

Ze spotkania z Simeone zostało mi tylko zdjęcie w gazecie…

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

24 listopada 2016, 15:02 • 12 min czytania 0 komentarzy

Zaliczał się do grona najlepszych wykonawców rzutów wolnych, jakich widziała ekstraklasa, miał być następcą Leszka Piszka w Legii. Prawie całą karierę spędził jednak w Bełchatowie. Sam mówi, że z dawnej rywalizacji z Diego Simeone zostało mu tylko zdjęcie w gazecie… Jacek Berensztajn, jeden z symboli naszej piłki ligowej na przełomie wieków, w rozmowie z Weszło.

Ze spotkania z Simeone zostało mi tylko zdjęcie w gazecie…

Wielu kibiców – patrząc dziś na pana – łapie się teraz za głowy i pyta: gdzie się podział słynny dywan Jacka Berensztajna?

Oj, to dawne czasy! Trochę się u mnie zmieniło, fryzurę też zmieniłem. Kiedyś, faktycznie, panował trend na noszenie długich włosów, a ja nie chciałem być gorszy. Zresztą, widzimy w Canal Plus archiwalne nagrania, jakie fryzury kiedyś nosili zawodnicy i dziennikarze. Myślę, że ci, którzy dziś idą za modą i np. zaczesują grzywki na bok, za kilka lat też będą się z siebie śmiali.

Bardziej na Rataja czy MacGyvera?

Nawet nie wiem. Zapuszczałem włosy, dbałem o nie, ale przyszedł moment, gdy trzeba było pogodzić się ze zmianą.

Reklama

Pogodzić – czyli jednak. To był jeden z pana znaków rozpoznawczych.

Niby tak, ale wolałbym bardziej kojarzyć się z boiska niż ułożenia włosów. OK, rozumiem, że każdy szczegół ma znaczenie – również to, jak piłkarz prezentuje się poza stadionem.

Przechodziłem przez parking II-ligowego GKS-u i powiem: wyglądało to nie najgorzej.

Wiadomo, że w moich czasach piłkarz zaczynał od roweru i małego Fiata, a dopiero potem mógł pozwolić sobie na lepszy samochód. Nie oceniam chłopaków – część z nich grała w Ekstraklasie, zapewne odłożyła trochę środków i mogła sobie pozwolić na pewne luksusy.

Za pana czasów też obowiązywało hasło: skóra, fura i komóra?

Nie do końca, bo my telefony mieliśmy znacznie większe…

Jak się więc lansowaliście?

Reklama

Możliwości było znacznie mniej. Najprostsza różnica jest taka, że dziś zawodnik wie, jak o siebie zadbać, oddaje sprawy w ręce menedżera. Ja po zakończeniu kariery czuję, że nie wycisnąłem maksimum.

Stricte na boisku czy bardziej w planowaniu własnej ścieżki?

Choćby jeśli chodzi o korzyści materialne. Sporo czasu spędziłem w GKS-ie, bo stąd pochodzę, tu się wychowałem i zawsze miałem blisko na stadion. Jak odchodziłem do Odry Wodzisław, to zaraz wracałem ligę niżej do Bełchatowa. Jak rozglądałem się za pracodawcą po pobycie w Austrii, to lądowałem w Bełchatowie. A może trzeba było skusić się na Niemcy, Belgię?

Jako piłkarz myślał pan o przyszłości?

Świadomość środowiska była mniejsza niż dziś, zarobki – również. W tamtych czasach człowiek, zwłaszcza z małego miasta Bełchatów, nie myślał o nieruchomościach czy własnym biznesie. Spojrzenie długofalowe się pojawiło, ale dopiero z czasem.

Odłożył pan z kariery?

Pobyt w Austrii dał mi trochę spokoju, umożliwił budowę domu i załatwienie niektórych spraw. Z kolei gra w polskiej lidze pozwoliła prowadzić nieco lepsze życie, ale bez rarytasów i luksusu. Nie było możliwości zarobić tyle, by po karierze nie musieć nic robić.

img004

Jakim skokiem finansowym był tamten wyjazd do SV Ried?

Trzykrotnym, ale nie odłożyłem nie wiadomo ile. Po półtora roku wracałem już do Polski.

To był krótki wyjazd, mimo że grał pan tam regularnie.

W pierwszym sezonie zdobyliśmy Puchar Austrii, w drugim – zmieniła się koncepcja trenera, ustawiał w środku pola bardziej defensywnych zawodników i zaczęło brakować dla mnie miejsca. Miałem 25 lat, chciałem regularnie grać, a gdy pojawił się pomysł GKS-u – od razu się spakowałem. W Bełchatowie był mój dom, doskonale znane mi miejsce. Z perspektywy czasu, oceniam to jako błąd: lepiej byłoby zostać za granicą, spróbować czegoś nowego. Nie potrafiłem wtedy zacisnąć zębów i przeczekać trudniejszego momentu, tylko wolałem iść tam, gdzie wiedziałem, że będzie mi wygodnie.

Dość wyraźnie pan czuje, że mógł osiągnąć więcej.

Zdecydowanie. Moim problemem nie były zbyt słabe umiejętności, tylko brak silnego charakteru, zawzięcia. Nie potrafiłem walczyć o swoje.

Charakter – ten argument rzadko pada.

Tak siebie oceniam. Być może gdybym miał menedżera, jakieś dodatkowe wsparcie w podejmowanych decyzjach, to inaczej pokierowałbym swoją karierą.

To był jedyny problem? W pańskich czasach trening wyglądał tak, że brało się plecak, ruszało w góry, a wieczorem…

Wieczorem – hala i dużo roboty. Wiem, do czego pan zmierza, ale do mnie nie przemawiały różne pokusy życiowe. Nie miałem problemów z alkoholem czy innymi nałogami, choć niektórzy pozwalali sobie na wiele. Wchodziłem do zespołu jako 16-, 17-latek i miałem wokół siebie samych starszych kolegów. Być może tyle się tego naoglądałem, że nie chciałem obierać tej samej ścieżki. Bardziej interesował mnie cel piłkarski i to, co mogłem osiągnąć.

Jak pan był traktowany jako żółtodziób?

Dziś młodzi mają luz, jest ich w zespole więcej, czują pewnie. A kiedyś było trzech chłopaków i wystarczyło, że zawodnik ze starszyzny wymownie spojrzał – było jasne, co trzeba robić. Takie sytuacje kształtowały jednak charakter. Szacunek mogłem zaś wypracować tylko na boisku, w końcu zrozumieli, że im nie zaszkodzę, a być może pomogę.

Skąd się wziął Platini z Bełchatowa?

Ktoś kiedyś rzucił, że w podobny sposób wykonujemy rzuty wolne. Ja jednak na nikim się nie wzorowałem, szukałem swojej metody – mocno uderzałem wewnętrzną częścią stopy, nad murem. Dwa-trzy pierwsze kroki robiłem powoli, potem przyspieszałem, by mocniej kopnąć piłkę i nadać jej większej rotacji. A kluczem do sukcesu były tysiące powtórzeń. Parę tych bramek strzeliłem, chociaż mogło być ich więcej.

Te powtórzenia już po normalnym treningu?

Zostawałem 20-30 minut dłużej, żeby ćwiczyć uderzenia. Oczywiście, nie codziennie, najczęściej w środku tygodnia, a dzień przed samym meczem tylko dwie-trzy próby. Ważna w tym wszystkim była cierpliwość. My – wiedząc, że możemy zaskoczyć z rzutu wolnego – szukaliśmy okazji, a przeciwnik był na nie wyczulony.

Kiedyś o to denerwował się Bogusław Baniak, trener rywali.

A z trenerem Michniewiczem do dziś śmiejemy się, że w swoim debiucie w Ekstraklasie w Amice dostał ode mnie gola z rzutu wolnego. Potem poprawiłem jeszcze głową – tu większy przypadek. My wygraliśmy 3:2.

Z wolnego nad murem?

Właśnie nie. Michniewicz spodziewał się, jak każdy bramkarz, takiego strzału, a ja akurat uderzyłem w jego kierunku. Przeciwnicy starali się mnie przeczytać i nauczyć, więc i ja próbowałem ich oszukiwać.

Ma pan swojego ulubionego gola?

W ostatniej kolejce sezonu 1995/96 graliśmy z Pogonią Szczecin o utrzymanie. Przy wyniku 1:1 trafiłem z rzutu wolnego w 86. minucie, choć sporo w tym było przypadku – piłka na mokrej nawierzchni poszła w kozioł, przeleciała komuś między nogami i minęła bramkarza. Pogoń spadła z Ekstraklasy, my się utrzymaliśmy. I myślę, że tego gola kibice pamiętają nawet lepiej od tych, które były ładniejsze, ale dały nam niewiele. Rok później GKS i tak spadł, a ja wyjechałem do Austrii.

Po powrocie też nie układało się po pana myśli.

Wróciłem na ostatnie pięć meczów rundy jesiennej, byliśmy w środku tabeli. Niestety, wiosna w naszym wykonaniu była fatalna i spadliśmy z ligi. Za chwilę przytrafiła się kontuzja, dwukrotnie złamałem rękę, doszedł uraz kolana, w skrócie – same problemy. Poszedłem do Odry, ale to nie był krok do przodu, raczej stagnacja w mojej karierze.

Myślisz: Berensztajn, mówisz: rzuty wolne. Zostało do dziś.

I GKS Bełchatów, gdzie spędziłem najwięcej czasu. W Austrii grałem przez półtora roku, w Radomsku, Odrze i KSZO – też nie za długo. Ale cieszę się, że jestem kojarzony z GKS-em.

Jest pan pierwszym wychowankiem klubu, który zagrał w reprezentacji Polski.

Miałem trochę farta, bo akurat nie przyjeżdżali zawodnicy z zagranicy. Ale spokojnie, to były tylko dwa mecze towarzyskie. Żeby rozmawiać o drużynie narodowej – trzeba mieć tych występów z dwadzieścia. Zawodników, jak ja, jest mnóstwo.

W kadrze B, u Edwarda Lorensa, zagraliście choćby z Brazylią.

Po zakończeniu sezonu pojechaliśmy do Ameryki Południowej na mini tournée, gdzie zagraliśmy z Argentyną i Brazylią. Oni byli w trakcie przygotowań do igrzysk, a my – prosto po długim sezonie, trochę niezgrani, na drugim końca świata. Zobaczyliśmy po drugiej stronie wielkich piłkarzy.

Roberto Carlos, Ronaldo, Rivaldo, Juninho, Bebeto…

Z Brazylią nie grałem, ale zobaczyłem coś zupełnie innego: wysoka trawa, prawie jak sztuczna, 30 tysięcy widzów, ciągłe „Ole! Ole!” po zabawach i zakładaniu siatek przez Mariusza Piekarskiego, atmosfera święta i zabawy. Dostaliśmy lekcję, jak wygląda poważny futbol. Podobnie było z Argentyną – w ich składzie bracia Lopez, Batistuta, Zanetti – z którą wystąpiłem. Człowiek nie zdawał sobie wtedy sprawy, z kim ma okazję rywalizować, a potem oglądał tych zawodników w telewizji. Mnie zostało tylko jakieś zdjęcie w gazecie z Simeone…

img003

Z Brazylią przegraliście 1:3, z Argentyną 0:3.

Na mecz z Argentyną wychodziłem pozytywnie nastawiony, chciałem się pokazać. Ale w jednej z akcji Daniel Dubicki podszedł wyżej i dostał siatkę, ja – chcąc go zaasekurować – dostałem drugą. Krzyknąłem tylko: „Daniel, wracamy! Tu nie będzie przelewek”. Wcześniej w kraju to ja byłem tym, który zakładał siatki, a tam było odwrotnie. Trzeba było więc skupić się na walce, przeszkadzaniu i utrudnianiu gry rywalom. Piłkarsko inny poziom… Brazylijczycy dostrzegli jednak, jak piłką bawił się Mariusz Piekarski i on tym wyjazdem zyskał – wspólnie z Krzyśkiem Nowakiem trafili do Kurytyby.

Jak to Mariusz Piekarski mówi: wystarczy być wypłacalnym i można mieć w Brazylii każdą kobietę.

Myślę, że Mariusz tego doświadczył.

Z Brazylią nawet prowadziliście, po golu Dubickiego...

Kwestią czasu i tak było, kiedy Brazylijczycy odpowiedzą. Roberto Carlos z 35 metrów z rzutu wolnego uderzył tak, że Jurek Dudek kompletnie nie wiedział, co się dzieje – dostał chyba w klatkę czy szyję. Był w szoku, w jaki sposób ta piłka leciała.

Czyją koszulkę pan przywiózł?

Od Argentyńczyków koszulek nie dostaliśmy, szybko uciekli do szatni. Z Brazylii wziąłem trykot Aldaira. Dziś trochę żałuję, że nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, tym bardziej że w młodym wieku grałem też z Niemcami czy Anglią.

Z kadry młodzieżowej zostały wspomnienia.

Wtedy naszą wizytówką były długie włosy – z jednej strony ja, z drugiej Arek Kubik, wyglądaliśmy tak samo i… rywale nas mylili. Mieliśmy fajny zespół, była szansa awansować na igrzyska w Sydney. Jak teraz rozmawiamy: widać, że kilku rzeczy w karierze zabrakło.

Kadra U-21 Wiktora Stasiuka potrafiła dwukrotnie pokonać Holendrów czy wygrać w Anglii, gdzie siedział pan na ławce.

Tak, w Millwall była gorąca atmosfera. Anglicy, wiadomo, zafiksowani na punkcie piłki nożnej, a my u nich wygraliśmy. Po golu któryś z chłopaków, chyba Andrzej Kubica, pokazał kibicom środkowy palec, a publika jeszcze mocniej się uniosła. Co chwila coś do nas krzyczeli, ale wtedy po angielsku rozumieliśmy niewiele… Wtedy po drugiej stronie biegali Jancker, Heskey i masa zawodników, o których potem było głośno. A tutaj, naprzeciwko pana, jest człowiek, który prawie całe życie grał w Bełchatowie i małych klubach.

Generalnie – sporo wtedy jeździliście po świecie, bywaliście na różnych turniejach.

Jako nastolatek siedziałem co dzień w Bełchatowie, ale jeździłem co trzy tygodnie z kadrą do Francji, Izraela czy Azerbejdżanu. To był silny bodziec do pracy i sygnał, że warto w tym kierunku się rozwijać. Stuknęło mi jednak 21 lat, skończyły się wycieczki, siedziałem w domu. Jedyną możliwością było już tylko powołanie do pierwszej reprezentacji.

Co pan wtedy myślał?

Poczułem, że coś się skończyło i czas powoli wybierać: większy piłkarski rozwój czy bardziej rodzina. Po dobrych sezonach, kiedy nie zaliczyłem większego skoku, zacząłem myśleć, że ciężko będzie coś w piłce osiągnąć. Wciąż jednak najważniejsza była dla mnie satysfakcja z gry.

To prawda, że Legia widziała w panu następcę Leszka Pisza?

Były takie głosy, ale ja rozmów nie prowadziłem. To samo z Widzewem. Bliżej mi było do Sokoła Pniewy, którego propozycję GKS odrzucił – dla klubu priorytetem był awans.

Zasiedział się pan w Bełchatowie?

Tak. Kiedyś analizowałem swoje losy i doszedłem do wniosku, że zmarnowałem trzy szanse, by coś więcej ugrać: zbyt szybko wróciłem z zagranicy, nie wykorzystałem szansy po grze w Odrze i znów wróciłem do GKS-u… Grając w Zagłębiu Sosnowiec, kiedy klub został zdegradowany, ja zaczynałem mieć problemy zdrowotne. Nie widziałem już sensu, by przez kilka miesięcy siedzieć daleko od domu i tylko pobierać wynagrodzenie. Wolałem też nikomu nie zachodzić za skórę. Stwierdziłem więc: albo jestem zdrowy i gram na wysokim poziomie, albo jestem z rodziną i bawię się w piłkę na niższym szczeblu.

W taj rozmowie bije od pana obraz domatora.

Bo taki raczej jestem. W wieku 23 lat się ożeniłem, rok później byłem już ojcem. Zawsze ważne było dla mnie gniazdko rodzinne, a jak jechałem gdzieś dalej – zawsze interesowało mnie to, co w domu. Może przez to nie byłem taki otwarty na różne pomysły, odważne wyjazdy i zostawienie najbliższych? Myślałem o sobie, ale myślałem też o innych. Dziś wolę mieć trochę mniej, ale być bliżej rodziny, zwłaszcza gdy jestem bardziej potrzebny.

To znaczy?

Przeżyliśmy trzy ciężkie lata, ponieważ żona miała raka żołądka. Ta sytuacja zmieniła moje postrzeganie świata, priorytety.

Dziś już jest dobrze?

Tak, żona jest dwa lata po zabiegu. Podziwiam małżonkę, bo jest bardzo silną kobietą, choć to ciągłe życie na bombie.

Jeśli ktoś chciałby dziś zobaczyć rzuty wolne 43-letniego Jacka Berensztajna, to musi jechać do… Gomunic.

Tak. Na co dzień trenuję okręgową drużynę Orkan Buczek, grywa u mnie Jacek Popek, ale mnie też cały czas ciągnie na murawę. Nie rezygnuję z kopania i pojawiam się w ligach amatorskich, a o grę w Gomunicach poprosił mnie kolega. Wiadomo, że brzuszek jest, że kondycja nie taka, ale trochę umiejętności zostało. Charakter mam taki, że mógłbym grać do pięćdziesiątki.

Prawdą jest, że w zeszłym sezonie o godz. 14 prowadził pan Zawiszę Pajęczno, a o godz. 16 grał w meczu Warty Osjaków?

Nie zdążyłbym, wtedy miałem jakąś godzinę przerwy. Skończyliśmy mecz w Zgierzu, gdzie mój zespół wygrał, a w 45 minut dotarłem na pierwszy gwizdek w spotkaniu Warty. I zagrałem 90 minut, strzelając gola!

Rywale pana rozpoznają?

Zdarza się. Dziwi mnie jednak, że młody zawodnik zamiast skupić się na dobrej grze myśli tylko o tym, jak tu założyć siatkę starszemu i udowodnić coś dziadkowi. To chyba kwestia zbyt małego ego. Zaskakujące jest też to, że wielu zadowala się grą w czwartej lidze – wystarczy im, że przez cały tydzień chodzą do pracy, a za wychodzenie na boisko dostaną dodatkowe pięćset złotych. Nie mają ambicji, by pokazać się wyżej, pojechać gdzieś na testy… Trochę to smutne.

Fot. główne: FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...