Gdy Nenad Bjelica zaczynał swoją pracę w Lechu Poznań, bilans strzelecki tej drużyny był tak śmieszny, że ktoś nie do końca zorientowany mógłby pomyśleć, iż piłkarze ofensywni Kolejorza zaginęli w trakcie urlopów. Pięć goli w siedmiu meczach – chyba nawet reprezentacja artystów polskich z Michałem Milowiczem na stoperze miałaby wtedy szanse zagrać z Lechem na zero. Poprawienie gry tej formacji musiało być priorytetem chorwackiego trenera i chyba najwyższa pora to napisać: udało się. Można zająć się kolejną pozycją z listy.
9 meczów w Ekstraklasie pod wodzą Bjelicy – 18 bramek. Średnią potrafi obliczyć każdy absolwent pierwszej klasy szkoły podstawowej. Tylko Legia Warszawa strzeliła w tym czasie więcej goli, do siatki rywali trafiły jeszcze dwa strzały warszawian. Po drugie – i niekoniecznie mniej ważne – Marcin Robak utrzymuje tempo, ale ciężar zdobywania bramek zaczęli brać na siebie niemal wszyscy zawodnicy ofensywni.
Mecz ze Śląskiem był kolejnym spotkaniem, które lider klasyfikacji strzelców rozpoczął na ławce. W poprzednich dwóch wchodząc na boisko miał tylko jedno zadanie – zamknąć mecz, pozbawić przeciwnika wszelkiej nadziei. Dziś zakres jego obowiązków był podobny – po nieco ponad kwadransie gry gospodarzy na prowadzenie wyprowadził Darko Jevtić, który wykorzystał zagranie Macieja Makuszewskiego i fakt, że piłkę odpuścił będący na pozycji spalonej Majewski. Co tu dużo mówić – kontrowersyjna, bardzo trudna do oceny sytuacja. Pole do interpretacji jest tutaj dość spore i jesteśmy w stanie przychylić się do decyzji arbitra Musiała o puszczeniu gry.
Śląsk długo odpowiadał tak niemrawo, że chcieliśmy zawiadomić poznańskie apteki o potrzebie dostawy kilku kartonów Rutinoscorbinu na stadion przy ulicy Bułgarskiej. Z jednej strony rozumiemy strach przed rzuceniem się do ataku, bo Kolejorz jest dobry w kontry, z drugiej – jak strzelamy, Mariusz Rumak nieprzypadkowo zdecydował się na ofensywne ustawienie (za pauzującego Goncalvesa zagrał Riera), piłkarze raczej nie spełniali jego oczekiwań.
Aż do okolic 70. minuty. To mógł być wielki fragment Śląska. Tablica świetlna pokazywała już rezultat 2-0, bo Marcin Robak znów bezwzględnie zrobił swoje i pokonał Kamenara płaskim strzałem z okolicy linii szesnastki (druga asysta Makuszewskiego, ogółem czwarta w dwóch ostatnich meczach). Ale przy 100% skuteczności goście mogli nawet wyjść na prowadzenie:
– Idzik strzelił w słupek,
– mierzony strzał Riery obronił Putnocky,
– Kokoszka w polu karnym zdecydował się przy uderzeniu na wariant siła razy ramię i przestrzelił.
Powyżej skrót ostatnich 25 minut. Śląsk wyładował cały magazynek i nie trafił. Lech problemu z celnością nie miał, drugą bramkę dorzucił Robak, który zamienił na gola rzut karny podyktowany za zagranie ręką Dwalego.
Chwaliliśmy atak, pochwalmy obronę – Lech nie stracił bramki w trzecim meczu ligowym z rzędu. W tym sezonie takiej serii jeszcze nie miał. W Poznaniu rodzi się coś wielkiego mogą sobie przybijać piątki, trener Bjelica to był dobry wybór.
Fot. FotoPyK