Punkt – miło zdobyć. Łączącą się z tym punktem kasę – fajnie zobaczyć na koncie. Ale tak naprawdę Legia wywalczyła w środę coś znacznie ważniejszego: szacunek. Była w tym sezonie wielokrotnie wykpiwana, z reguły słusznie. Zastanawiano się, czy będzie najgorszą drużyną w historii fazy grupowej Ligi Mistrzów – i były ku takim rozważaniom podstawy. Każdy jej występ w Champions League uaktywniał różnej maści żartownisiów – nie bez przyczyny.
Aż tu nagle BUM! Nie jakiś kapiszon, nawet nie średniej wielkości ładunek wybuchowy, tylko bomba termojądrowa – tak potężna, że grzyb atomowy widoczny jest aż w Madrycie. Piłkarze Legii znienacka udowodnili, że – no właśnie – są piłkarzami z krwi i kości.
Cała Polska przysiadła z wrażenia. Legia, która dostała na własnym boisku brutalne 0:6 od Borussii Dortmund, nagle była o malutki kroczek od pokonania Realu Madryt. Przyznajmy to – włączyliśmy telewizory, żeby zobaczyć, jak bardzo goście się zabawią i przy którym golu lekko zwolnią tempo. Kiedy Bale cudownie trafił na 0:1 – oho, zaczęło się. Kiedy Benzema po bajecznej akcji podwyższył na 0:2 – oho, będzie boleć. Aż tu nagle trzy kolejne bramki zespołu Jacka Magiery i marzenia: rany, oni naprawdę ich ograją, naprawdę ich ograją! Chyba nawet osoby najbardziej Legii nieżyczliwe nagle rozdziawiły gęby z uznania.
Ostatecznie remis. Remis po wspaniałym meczu, w którym Legia ani przez moment nie bała się grać, nie panikowała, piłkarze pomagali sobie wzajemnie i pokazywali się na pozycjach, wymieniali funkcjami i parli do przodu. Cieszyli się tym spotkaniem. Nie cierpieli, tylko z każdej minuty czerpali satysfakcję. Nie wiem, czy to nawet nie ważniejsze niż końcowy rezultat.
Nie chcę używać zbyt wielkich słów, ale – szanowni legioniści – dzisiaj wywalczyliście godność. Możecie mówić: „Dzień dobry, jestem zawodowym piłkarzem” i przez jakiś czas nikt się kpiąco nie uśmiechnie.
KRZYSZTOF STANOWSKI