W niedziele wracają derby Trójmiasta i patrząc przykładowo na zainteresowanie tym meczem – sprzedano wszystkie bilety – widać jak nasza liga potrzebuje jeszcze więcej pieprzu. Są oczywiście derby Krakowa, ale brakuje choćby rywalizacji o panowanie w Warszawie czy Łodzi (tam ostatnio walczono, ale na niższym poziomie rozgrywek) i spotkanie nad morzem na pewno zapowiada się piekielnie ciekawie. Wiadomo jak to bywa w Ekstraklasie, z dużej chmury może spaść niezauważalna mżawka, ale Arka i Lechia potrafiły już dać świetne widowiska. Żeby nie szukać daleko – tak było choćby w ostatnich derbach, z sezonu 2010/11.
Krajobraz przed meczem był zgoła odmienny dla każdego z zespołów, ponieważ Lechia grała naprawdę dobrze i do walki przystępowała jako ekipa z podium, natomiast Arce coraz poważniej zaglądał spadek w oczy. Gdynianie siedzieli na 15. pozycji w tabeli i choć w tamtym momencie bezpieczna Polonia Bytom miała tyle samo punktów, to kolejne drużyny uciekły już na dość spory dystans. Do wzięcia zostało praktycznie tylko jedno miejsce dające utrzymanie, więc poza Arką i Polonią marzyła o nim jeszcze ostatnia wtedy Cracovia. Czas pokazał, że to właśnie Pasy ogarnęły się na tyle, by w Ekstraklasie pozostać. No, ale skoro Arka gubiła oczka tak łatwo, że prowadząc z Lechią 2:0 od 88. minuty, remisuje ten mecz 2:2, trudno z podobnych gestów życzliwości nie skorzystać. – To był dla nas pierwszy z gwoździ do trumny – twierdzi Paweł Zawistowski, który grał wtedy dla żółto-niebieskich.
– I tu jest cicho – mówił komentujący to spotkanie Rafał Wolski po wyrównującym golu Vucko na 2:2, który padł w 97. minucie. Trzeba przyznać, że bramka to przedziwna, bo Poźniak rzucił w pole karne gdynian typowego balona, do którego wyszedłby każdy poważny golkiper, ale niestety dla gospodarzy, u nich rękawice zakładał Moretto. – Nie wiem skąd się wziął ten Moretto. Poproszono mnie, żeby go zabrać do Poznania do Reha Sports na dwudniowe badania i miałem szczęście – czy też nieszczęście – te badania zobaczyć. Powiem tak, w szoku byłem, że on pozostał w klubie. Miał 27 procent słabsze prawe kolano od lewego, na raty wstawał jak się rzucił – mówił Czesław Boguszewicz, wtedy szef skautów Arki, w niedawnej rozmowie z Weszło. – W niektórych meczach grał pewnie, inne traktował olewczo. Dla mnie nie był jakimś super bramkarzem, patrząc na jego przeszłość powinien być dużym wzmocnieniem, a według mnie takim nie był. Był zwykłym, przeciętnym zawodnikiem. Dużo młodszych i polskich bramkarzy było od niego lepszych – dodaje Zawistowski.
Zresztą w Arce był wtedy problem z obcokrajowcami, bo ściągano ich taśmowo, a mało który jakikolwiek sposób przydawał się drużynie. Jeszcze raz wróćmy do wywiadu z Boguszewiczem: – Odpowiedzialność za spadek powinni wziąć między innymi prezes Witold Nowak i szef od finansów Jan Justka. Oni podpisywali z zawodnikami umowy na dwa lata tak skonstruowane, że po spadku ci gracze byli wolni – nie mówię, że grali na spadek, ale prezentowali się słabo. Do tego większość z nich pochodziła od jednego zagranicznego menadżera, który 50 procent prowizji dostawał po dwóch tygodniach, a kolejne 50 po pół roku. Natomiast przy umowie dwuletniej najlepiej by było, gdyby drugą część dostał po półtora roku – w innym wypadku nie musiał się interesować, co się dzieje z zawodnikami, a nawet mógł zacząć szukać im nowego klubu, by mieć ruch w interesie.
Stąd wtedy takie gwiazdy w Gdyni jak Ross, Giovanni, Glavina, wspomniany Moretto czy Ervin Skela, który choć CV miał niezłe, to jednak najlepsze lata już dawno za sobą. – Szatnia nie stanowiła wtedy monolitu, nie była zgrana, niektórzy z obcokrajowców przyjechali się tutaj bawić – przyznaje Zawistowski. Dziś Arka wygląda zupełnie inaczej, grają dla niej ludzie związani z klubem, ale też i zagraniczni zawodnicy dający jakość – jak choćby Miroslav Bożok, który w sezonie 10/11 też był w Gdyni, ale akurat do niego nie można mieć większych pretensji za tamten okres.
Wracając do meczu, nie wolno jednak też zrzucać całej winy za ten remis na obcokrajowców, bo prowadząc przecież 2:0 w 88. minucie u siebie, taki wynik pewnie dowiozłyby dzieci z Bullerbyn i hiszpański zaciąg Trzeciaka. Lecz Arka – nie. – Gol Labukasa nas podłamał, ale patrząc na to jak bardzo dobrze nam szło w meczach derbowych, wzięliśmy piłkę, postawiliśmy na środku i powiedzieliśmy sobie, że nie mamy nic do stracenia – mówi Krzysztof Bąk. I rzeczywiście, najnowsza historia spotkań derbowych na poziomie Ekstraklasy wciąż jest dla gdynian przykra, prezentuje się bowiem następująco:
Wtedy gdynianie potrafili pokonać Lechię tylko w Pucharze Ekstraklasy, który mało kogo obchodził, więc lechiści mieli prawo wierzyć, że znów się uda, ale tylko tyle – Arka powinna bowiem dograć ten mecz spokojnie do końca i pozwolić rywalowi jedynie marzyć. Tak się nie stało, chwilę po golu Labukasa Lechia odpowiedziała. – Po strzeleniu bramki trzeba być czujnym, a my praktycznie w pierwszej akcji dostaliśmy gola na 2:1. Rozprężyliśmy się, jeszcze chyba Bruma pobiegł się gdzieś cieszyć, oni rzucili na tamtą stronę piłkę i trafili. Dziwnie to wyszło – mówi Zawistowski. – Trochę nerwów zjadłem przez trzy sekundy, ale całe szczęście, że do bramki było blisko, bo rzeczywiście nie trafiłem czysto w piłkę. Przyjęcie ze strony kibiców było niesamowite, około 1000 nas przywitało na stadionie, feta w zasadzie jakbyśmy zdobyli mistrzostwo Polski – opowiada Paweł Nowak. – Jestem przekonany, że wiele osób wyłączyło telewizor przy drugiej bramce dla Arki. Osiągnęliśmy jednak zwycięski remis i dlatego spora liczba osób przyjechała potem nas witać na Traugutta – dodaje Bąk. To właśnie wtedy została cyknięta sławna fotka trenerowi Lechii, Tomaszowi Kafarskiemu, który ustawił się do zdjęcia z ciekawym gadżetem w ręce:
Gdynianie słusznie protestowali, bo przecież skoro wymagamy pewnych standardów od piłkarzy, to tak samo musi być z trenerami, natomiast Lechia odpowiedziała słowami rzecznika Błażeja Słowikowskiego: Arka jest ostatnim klubem, który ma mandat do pouczania innych w zakresie etyki i moralności. Ot, derbowy klimat – emocje buzują jeszcze długo po gwizdku.
Z 2:0 do 2:2, czyli dla Arki z nieba do piekła. Kibice mogli wtedy na pewno żałować, bo gospodarze grali w tym meczu naprawdę dobrze, Lechia nie stwarzała sobie groźnych sytuacji. – Myślę, że każdy z nas miał trochę pretensji do siebie, może zjadła nas trema. Był to nowy stadion Arki, bardzo dużo kibiców, liczyliśmy zupełnie na inny wynik – co prawda zremisowaliśmy, ale w takich okolicznościach kiedy rzadko zdobywa się punkty – przyznaje Nowak. Popis dawał choćby Emil Noll, który kompletnie wyłączył Lukjanovsa, a jeszcze sam strzelił bramkę po wrzucie Zawistowskiego z rzutu różnego. Potem trafił Labukas i mecz zdawał się być skończony. No właśnie, jedynie zdawał.
Ostatecznie obie drużyny nie osiągnęły tego, co chciały zrobić w tym sezonie. Arka – wiadomo, spadła z ligi, w ostatniej kolejce została upokorzona, przegrywając 0:5 ze Śląskiem Wrocław, gdzie gola z karnego strzelał Marian Kelemen, a trener Frantisek Straka popłakał się na konferencji prasowej. Lechia z kolei nie weszła do pucharów, kończąc sezon ledwie na ósmym miejscu. – Nie mieliśmy cwaniactwa i ogrania. Teraz Lechia ma reprezentantów Polski bądź innych krajów i tego doświadczenia nam zabrakło, by zrobić punkty potrzebne do zagrania o wymarzone puchary, które nawet do teraz nie zostały osiągnięte. Myślę jednak, że to już ostatni sezon – mówi Bąk.
Jakkolwiek jednak skończą sezon obie drużyny, te dwa – a może nawet trzy – spotkania, mają zupełnie inny wymiar i są piekielnie ważne dla jednych i drugich kibiców. Możesz być wysoko w tabeli, realizować plany, ale jeśli potknąłeś się w derbach, w twoim ogrodzie ląduje sporych rozmiarów kamień. Taki urok derbów – jakże fajnie, że wróciły.
Fot. 400mm.pl