Staram się nie recenzować pisanych przez polskich dziennikarzy sportowych książek, unikam zwłaszcza krytyki tzw. autorów widmo, bo nie chce mi się później czytać komentarzy, że komuś zazdroszczę, że jestem uszczypliwy, bo sam chciałem taką czy inną książkę napisać albo że kogoś pouczam. Sami autorzy mogliby odnieść wrażenie, że chcę się stawiać w roli kogoś, kto chce zawłaszczyć rynek ghost-writerów, a w ogóle nie taka jest moja intencja.
Ale nie wytrzymałem.
Przysłano mi nową książkę Janusza Wójcika „Jak goliłem frajerów” i niestety sytuacja wygląda następująco: frajerami są ci, którzy ją kupią.
Domyślam się, że pierwsza część (której nie czytałem, poza krótkim fragmentem) sprzedała się na tyle dobrze, że ktoś wpadł na pomysł napisania kontynuacji i ponownego spieniężenia kilku historii. Niestety, na drugą książkę zabrakło materiału i mamy tu klasyczne rzeźbienie w gównie. Potwierdzeniem niech będzie fakt, że aby książka nabrała książkowych rozmiarów, rozdmuchano ją wywiadami z Cezarym Kuleszą, Arkadiuszem Onyszką, Robertem Sową, Ryszardem Kaliszem, Aleksandrem Kłakiem, Piotrem Świerczewskim, a nawet Jakubem Kuzą odpowiedzialnym za marketing książki (!!!). Nie wiem, jaką wartość mają te rozmowy, bo je odpuściłem. Wystarczył mi tytuł wywiadu z kucharzem Sową, o Wójciku: „Niezwykle elegancki pan”.
* * *
Niezwykle elegancki pan pokazuje, że można napisać książkę przy użyciu kilku słów, stosowanych w różnym znaczeniu: pierdolić, jebać, kurwa, chuj, skurwysyn, pizda.
I tak dowiadujemy się z tego literackiego dzieła, że podczas jakiegoś meczu „na trybunach było w pizdu wojska i policji”, czytamy, że musiał samolotem lecieć „daleko w pizdu”, kiedy ktoś go woła w szpitalu to zastanawia się „co za chuj?”, by potem zauważyć, że to przecież „obeznany skurwysyn”. Oczywiście czasami się „chodzi na kurwy”, tzn. „na świnki”, a baby generalnie są proste w obsłudze, bo trzeba im tylko pokazać kierunek na tapczan i zadbać o to, by się nie wypierdoliły po drodze. Sam lubię przeklinać, ale nagromadzenie bluzgów w tej książce wypaliło mi oczy. Tak na przykład Wójcik opisuje tegoroczny awans Legii do Ligi Mistrzów…
* * *
Zapytacie teraz – jak to, on opisuje awans Legii do Ligi Mistrzów? To o czym jest ta książka?
No właśnie w tym rzecz, że o niczym.
Ją się nawet miło czyta, ponieważ jest tak głupia, że aż śmieszna (można ją traktować jak film „Hot Shots”, parodię gatunku, to by nawet pasowało, bo Wójcik byłby Charlim Sheenem). Autor widmo wykonał całkiem niezłą robotę, bo faktycznie ma się wrażenie, jakby to sam Wójcik szeptał nam do ucha kolejne rozdziały. Problem jest nie w ghost-writerze, ale właśnie w Wójciku i tym co miał (nie miał) do przekazania. Na swój sposób podziwiam Przemysława Ofiarę (ów autor-widmo), że zdołał tak nonsensowne historyjki rozdmuchać do całych rozdziałów.
Na przykład – Wójcik jechał do Grodziska Mazowieckiego i ktoś go chciał wepchnąć pod pociąg, ale nie wiadomo kto. Ostatecznie nie wepchnął i Wójcik tym pociągiem pojechał.
Albo – Wójcik spotkał Niemca w Paragwaju i tak go upił, że ten Niemiec padł. Ha! Chuju, z Wójcikiem się nie pije, jak się nie potrafi!
Ewentualnie – Wójcik przejechał przez granicę Afganistanu i ZSRR z jakąś Polką i ją wysadził, no i nie wiadomo, co się z nią dalej stało.
Dalej – Wójcik płynie promem, kelner postanowił się z nim napić, no i się najebał jak skurwysyn. I chuj. Niech kurwa wie, że Wójcika nikt nie przepije.
Najlepsze – Wójcik spotkał w szpitalu gościa, którego pilnowała policja. Pogadał z nim o medycynie, ale ostatecznie nie wiadomo kim ten człowiek był (poza tym, że to „obeznany skurwiel”).
Naprawdę, ta książka składa się z historyjek, które nie mają żadnej wartości merytorycznej, o literackiej kurwa jego mać nie wspominając.
* * *
O piłce nie ma prawie nic. Ale – niestety! – co jakiś czas futbol się przewija. To są, uwierzcie mi, najgorsze fragmenty, ponieważ da się je zweryfikować.
Nie mam pojęcia, czy Janusz Wójcik w Islamabadzie polował na tygrysa ludojada, ani czy podczas jakiegoś meczu strzelano z Kałasznikowa. Mogę tylko podejrzewać, że wszystko uroiło się autorowi w głowie, ponieważ ilekroć miałem możliwość weryfikacji, okazywało się, że zmyśla.
Weźmy na przykład rozdział o wiele mówiącym tytule „Mój przyjaciel Baszszar Al-Asad”. Były selekcjoner Syrii opisuje, jak wygrał trzy mecze – z Jordanią, Jemenem i Arabią Saudyjską. I zaraz wpada taki fragmencik…
Niestety, w rzeczywistości Syria wygrała tylko jeden z tych meczów – z Jemenem, w pozostałych były remisy. Jak więc poważnie traktować cały rozdział, w którym Wójcik opisuje, że Baszszar Al-Asad zachwycony wynikami dzwonił do niego do hotelu, przekonywał, aby trener nigdzie nie odchodził, a potem zaprosił do pałacu (gdzie miał koszulkę rozchełstaną „jakby przed chwilą wydymał jakąś panienkę w hidżabie”, a rozmowa polegała na „wzajemnym lizaniu sobie dupy”).
Wójcik z Arabią Saudyjską wcale nie wygrał, więc nie wiem, czy aby na pewno zakochał się w nim cały arabski świat i czy otrzymywał intratne oferty, ale prezydent Syrii namówił go do pozostanie. Wiem, że po chwili Wójcik już Syrii nie prowadził, tylko przejął… Świt Nowy Dwór Mazowiecki, czego jednak z książki się nie dowiecie.
* * *
Jest też cały rozdział o tym, jak strzelano z karabinów podczas towarzyskiego meczu Liban – Syria. Wójcik dokładnie relacjonuje przebieg spotkania. Na przykład tak: „Moi zawodnicy nie pozwolili długo czekać i sieknęli bezradnym Libańczykom trzeciego gola”.
W rzeczywistości Liban wygrał mecz 1:0.
* * *
Futbolu w książce niemal nie ma. Największy absurd polega na tym, że tylko jeden mecz opisano naprawdę szczegółowo. I był to mecz, w którym Wójcik ani nie grał, ani też nie był trenerem. Poczytajcie…
Wiecie na czym polega problem? Ano na tym, że taki mecz nigdy się nie odbył. Nigdy się nie zdarzyło, bo Deyna strzelił trzy gole w przegranym 3:4 meczu. W ogóle Deyna nie był zawodnikiem, który notował zbyt wiele hat-tricków, więc bardzo łatwo sprawdzić (np. w książce Andrzeja Gowarzewskiego „Legia”), kiedy i w jakich okolicznościach mu się to udało. W żadnych zbliżonych.
Zmyślony został cały przebieg spotkania, więc wiadomo, że zmyślone zostały też dialogi. Skąd zresztą Wójcik miałby znać treść boiskowych rozmów? I od razu nasuwa się pytanie: co z resztą książki? Co z tymi wszystkimi historyjkami, których prawdziwości nie da się sprawdzić? Ale w sumie po co sprawdzać, czy kelner na promie „najebał się w opór”.
Wiem po sobie, że w książce może zdarzyć się błąd (np. w „Stan Futbolu” rozmowa z Robbenem opisana jest jako rozmowa z 2002 roku, a w rzeczywistości miała miejsce w 2004), ale bez przesady. Naprawdę, bez przesady!
Wójcik wypił morze alkoholu – w sumie taki jest przekaz tego dzieła. Niestety, są i skutki uboczne. Niewiele pamięta, a na koniec puścił kolorowego pawia. Czytelnikom pozostaje kac po lekturze.
KRZYSZTOF STANOWSKI