Do tej pory nigdzie nie ukazał się tak obszerny wywiad, jak dziś w “Polsce” ze Zdzisławem Kręciną, głównym kandydatem na nowego prezesa PZPN. Jeśli więc zastanawialiście się, kim on do licha jest, to warto przeczytać tę rozmowę…
Jak przebiega Pańska kampania? Objeżdża Pan Polskę, zdobywa głosy poparcia na wybory prezesa PZPN, które odbędą się już za niespełna dwa tygodnie?
Na razie tylko w Krakowie byłem. Od 1 października miałem wyjechać w teren. Ale zarząd poprosił mnie, bym do zakończenia sporu z ministerstwem został w PZPN. Interes związku jest najważniejszy. Moją kampanią była więc walka o zachowanie tożsamości PZPN.
To na tle konkurentów do fotela prezesa występuje Pan niemalże w roli związkowego kombatanta. Oni nie mieli możliwości wykazania się obroną niezależności PZPN.
To już nie moja wina. To zarząd poprosił mnie, bym został na posterunku. Zresztą, żeby być fair, pytałem o to jednego z moich konkurentów, Grześka Latę. Jego stanowisko było jednoznaczne: urlop związany z moją kampanią mogłem wziąć dopiero po zażegnaniu konfliktu z ministrem.
Pan jako sekretarz generalny PZPN uczestniczył już w trzech wojnach futbolowych.
Wszystkich czterech kuratorów przeżyłem. Trzem ministrom stawiłem opór. Przyznam, że najlepiej zorganizowany atak przeprowadził minister Lipiec. Był przynajmniej przygotowany merytorycznie. A ministrowie Dębski i Drzewiecki nie mieli w rękach mocnych argumentów.
I podczas tej drugiej wojny futbolowej, by uniknąć spektakularnego porannego zatrzymania, wychodził Pan sprytnie na spacer z psem przed szóstą, a wracał grubo po ósmej?
Bzdura. Nigdy w życiu nie miałem psa. Nie lubię rano wstawać. Z ulicy Emilii Plater, na której mieszkam, do siedziby związku na Miodową mam niedaleko. Ł»eby być w PZPN na dziewiątą, wystarczy, że wstanę o ósmej.
Nie bał się Pan, że i Pana dotknie fala aresztowań osób związanych z korupcją w polskiej piłce?
A czego miałbym się bać? Przecież niczego złego w życiu nie zrobiłem.
A nie uczestniczył Pan w aferze biletowej przed mundialem 2006 w Niemczech?
Jaka afera? To była afera medialna, rozdmuchana prowokacja dziennikarska. Redaktor zakupił bilet, którego cena rynkowa wynosiła 140 zł, za 1400 zł. Te same bilety można było swobodnie kupić kilka dni przed mistrzostwami w kasie PZPN. Nikt z siedmiu przesłuchiwanych pracowników związku, w tym i ja, nie był zamieszany w żadną aferę. Byliśmy jedynie świadkami w sprawie, której w zasadzie nie było. “Gazeta Wyborcza” po zakończeniu śledztwa napisała: “Nici z afery biletowej”. Zwołaliśmy konferencję po tej rozdmuchanej sprawie, ale nikt na drugi dzień już nie raczył o tym napisać. Bo wiadomo, jaki jest stosunek mediów do PZPN.
Stosunek jest taki, na jaki sobie od lat zasłużyliście.
Ale zapewniam, że z tym PZPN nie jest aż tak źle, jak o nim się mówi i pisze.
Czyli jako przyszły prezes nic Pan nie zamierza w PZPN zmienić?
Nie powiem, co trzeba zmienić. Nie chcę się teraz wychylać. A poza tym chcę być do końca lojalny wobec mojego pryncypała Michała Listkiewicza. Jak zresztą byłem przez te minione dziewięć lat jego prezesury. Jest jednak parę rzeczy w związku, które należy zmienić. I z racji tego, że związek znam od podszewki, doskonale wiem, jakie to rzeczy.
Selekcjoner Leo Beenhakker może spać spokojnie?
O takich rzeczach teraz nie będę mówił. Wszystko musi mieć swoją logiczną ciągłość. Nie potrafię przeskoczyć pewnych etapów. Działam, jak mówi Leo, krok po kroku. Najpierw muszę dokończyć kampanię, zostać prezesem, a dopiero potem myśleć o zarządzaniu.
Gdybyśmy wygrali ze Słowacją, bylibyśmy już jedną nogą na mundialu 2010 w RPA.
Nie da się ukryć. Jak nie o finały, to przynajmniej o baraże moglibyśmy być już spokojni. A to już byłby sukces, przynajmniej finansowy. Świetnie sprzedałoby się prawa telewizyjne. Oczywiście, gdyby w tych barażach trafić na Niemcy, a nie na przykład na Norwegię. Po losowaniu grup ostrzegałem, że naszym najgroźniejszym rywalem w grupie będą Słowacy. Bo mają młody zespół, są na fali wznoszącej. Niestety, miałem rację. Szkoda, naprawdę wielka szkoda tych wydawałoby się pewnych trzech punktów, tak frajersko straconych w Bratysławie.
Namaszczenie przez Listkiewicza na jego następcę pomaga czy raczej Panu przeszkadza?
A kto powiedział, że Michał mnie namaścił? Pomysł, że wystartuję na prezesa zrodził się w okolicach meczu ze Słowenią. Namawiali mnie do tego działacze związkowi i klubowi. Odpowiedziałem im, że skoro mam kandydować, to najpierw musi się o tym dowiedzieć mój zwierzchnik Michał. To chyba wyjaśnia sprawę.
Ale panuje przekonanie, że odchodzący prezes przy Panu jako sterniku PZPN będzie kierował związkiem z tylnego siedzenia.
Ktoś, kto mnie nie zna, może taki wniosek wyciągnąć.
Czyli zamierza Pan wyjść z cienia?
Patrzę realnie na to, co można w PZPN zmienić. Do tej pory szans na to nie było. Sekretarz generalny jest tak umiejscowiony w strukturach związku, że jest jedynie wykonawcą uchwał zarządu.
Którego z konkurentów do stołka prezesa najbardziej się Pan obawia?
Na razie każdy kandydat ma po 25 procent szans. Po przesłuchaniach przez baronów okręgów i kluby ekstraklasy na początku tygodnia ruszam w teren przekonywać delegatów.
Podobno minister sportu Mirosław Drzewiecki ma obiecać baronom, że za oddanie głosu na Zbigniewa Bońka rząd pomoże im postawić stadiony na Euro 2012.
Ja niczego nie będę obiecywał. Prezesa klubu ekstraklasy traktuję tak samo jak prezesa klubu B-klasy. Jeśli mogę pomóc, to pomagam. Jeśli nie, to cienkiej czerwonej linii nigdy nie przekraczam. Taki już jestem.
A co się stanie, jak nie zostanie Pan prezesem PZPN? Czy wróci Pan do rodzinnego Ł»ywca pierogi na rynku sprzedawać?
Z tymi pierogami to Zbyszek Koźmiński grubo przesadził. Powiedział, że niby wolę nimi handlować w Ł»ywcu, niż jakbym w PZPN miał ludzi z Podkarpacia słuchać. Obrazili się przez to Kazik Greń i Grzesiek Lato, a przecież ja nic do ich Rzeszowa nie miałem. Jeśli zrezygnuję z pracy w PZPN albo nie będą mnie już tam chcieli, to zacznę działać na własny rachunek. Obecnie moja licencja menedżerska jest w depozycie FIFA, bo nie mogę łączyć menedżerki z pracą sekretarza. Ale gdy przyjdzie co do czego, to wyciągnę tę legitymację i zajmę się organizowaniem meczów piłkarskich. Przed Euro 2012 naprawdę na tym odcinku będzie co robić.
Właśnie, co jest z tą Pańską licencją menedżera FIFA. Gdzie ją Pan zrobił i po co?
Licencję zrobiłem podczas pobytu w Kanadzie. Z rekomendacji PZPN. Nie jestem jednak menedżerem handlującym piłkarzami, lecz menedżerem organizującym mecze. A to dwie zupełnie inne funkcje. Sprzedawanie zawodników nigdy mnie nie interesowało. To nie dla mnie. Zresztą życie pokazuje, że relacje między agentem a piłkarzem nie są do końca przejrzyste. Kiedy w 1991 roku dostałem licencję organizatora imprez piłkarskich, zaledwie pięciu ludzi na świecie miało ten certyfikat. Byłem pierwszym tego typu menedżerem w Europie Wschodniej, a w Polsce pozostaję jedynym do dzisiaj.
To specjalnie do Kanady Pan wyjechał, by dostać tam ten papier?
Nie, powody były zupełnie inne. Można określić je jako rodzinne. Pojechałem do Toronto na trzy i pół roku, żeby między innymi zapewnić lepszy start życiowy dziecku. Syn rozpoczął tam szkołę i chyba mu to pomogło. Dziś jest już absolwentem prawa Uniwersytetu Warszawskiego.
To zapewne podejmie wkrótce pracę w PZPN? Ostatnio trzeba związkowi prawników.
Oj, potrzeba. Ale Tomek nie bardzo interesuje się piłką. Jeden stracony dla futbolu w rodzinie Kręcinów w zupełności wystarczy.
Pan ponoć zapowiadał się na dobrego rozgrywającego w Koszarawie Ł»ywiec?
Za Ł»ywca dałbym się pokroić. To taka moja druga mała ojczyzna. W Koszarawie grałem jeszcze jako student katowickiej AWF. Ale potem postawiłem na naukę. Dziś pozostał sentyment do klubu. Sekretarze generalni europejskich związków śmieją się, że wśród nich jestem jedyny, którego ukochana drużyna nie gra w najwyższej klasie.
Ale chyba jako jedyny potrafi Pan nadal zaimponować, mimo pokaźnej tuszy, błyskotliwym dryblingiem czy precyzyjnym strzałem z wolnego?
Za tuszę się właśnie biorę. Odstawiłem pączki, schabowe, golonki. Ale bez przesady. Nie uda mi się już doścignąć w wyglądzie Grzesia Laty. Także pod względem umiejętności piłkarskich.
To jednak Pan, nie król strzelców mistrzostw świata ’74, został ochrzczony polskim Wayne’em Rooneyem.
Śmiechu warte. Gdy selekcjonerem był Paweł Janas, wszedłem na trening kadry przed meczem z Anglią w Manchesterze i tam mnie dziennikarze podłapali, i tak też prześmiewczo nazwali.
Był Pan podobno pierwszym polskim piłkarzem, który dostał zgodę na wyjazd do niemieckiej ligi regionalnej?
Zgadza się. Wyjechałem do Niemiec już jako zastępca sekretarza generalnego PZPN. Cztery lata po zakończeniu kariery w Koszarawie. Związek dał mi rekomendację. Grałem cały sezon w czwartoligowym zespole w okolicach Kassel. Pomogli mi tam trafić koledzy z AWF w Katowicach, którzy przesiedlili się do Niemiec, dostając podwójne obywatelstwo. Wyjazd był związany z rzadką chorobą żony Małgosi, którą w Niemczech, a potem Kanadzie szczęśliwie udało się powstrzymać.
Do PZPN ponoć przyniósł Pana w teczce na początku lat osiemdziesiątych ówczesny prezes Włodzimierz Reczek.
To prawda. Gdy był prezesem PZPN, wykładał jeszcze na AWF w Katowicach. A ja tam, po ukończeniu studiów, zrobieniu pierwszej klasy trenera piłki nożnej, zostałem nieźle zapowiadającym się asystentem. Prezes zaproponował mi wtedy w PZPN pracę zastępcy sekretarza. I po roku, gdy udało mi się wreszcie uzyskać w Warszawie meldunek, przeniosłem się z żoną do stolicy, gdzie z krótkimi przerwami mieszkamy od dwudziestu pięciu lat. Ale syn Tomek urodził się w Tychach, u Tadzia Moszkowicza, lekarza reprezentacji Antka Piechniczka.
A doktoryzował się Pan również u prezesa Reczka?
Nie, doktorat zrobiłem na AWF w Krakowie, u profesora Henryka Grabowskiego. Tytuł pracy to “Start zawodowy absolwentów uczelni AWF”.
Jako wyedukowany trener piłki nożnej mógłby Pan jeszcze poprowadzić jakiś zespół?
Teraz już nie. Musiałbym dodatkowo uzyskać licencję UEFA Pro. Tego wymagają obecne przepisy.
Po powrocie z Kanady został Pan nagle dyrektorem browaru w Szczecińskiem. Skąd taki epizod w Pana związanej głównie z piłką karierze?
W Chociwelu akurat Okocim przejmował tamtejszy browar Amber. Spółka szukała fachowca z Ł»ywca. Kolega ze Szczecina powiedział, że właśnie ma jednego kandydata. I tak tam przypadkowo trafiłem. Mieliśmy wtedy najszybszą linię rozlewu piwa, chyba jako pierwsi w Polsce tak zwane tankofermentatory. Byliśmy wiodącym browarem. Na targach Polagra ’96 w Poznaniu zdobyliśmy złoty medal w zakresie piwa mocnego. Gdy odwiedziła nas kiedyś delegacja z browarów Lecha, inżynierowie z Poznania pytali, skąd mnie tam wytrzasnęli. Jak usłyszeli, że z Ł»ywca, nie mieli już więcej pytań. A ja z browarem w Ł»ywcu miałem tyle wspólnego, że w szóstej klasie podstawówki byłem tam na szkolnej wycieczce. Na warzeniu piwa się nie znałem, ale zmysł organizacyjny na pewno mi się w tamtej pracy przydał.
W PZPN reprezentuje Pan śląskie lobby?
Nie ma podziału na grupy. Mogę zdradzić, że moim głównym założeniem jest integracja całego środowiska piłkarskiego. Niezależnie od tego, kto i gdzie teraz był, będzie miał miejsce w nowych strukturach PZPN.
To żeby wszystkich pomieścić, strasznie ten związek musi się rozrosnąć.
Niekoniecznie. Jedni przecież ustąpią i odejdą, a na ich miejsca przyjdą inni. A wracając do Śląska, to chcę zaznaczyć, że Ł»ywcowi zawsze bliżej było do Krakowa. Jak się tam zresztą rodziłem, to należał wtedy do województwa krakowskiego. To dawna Galicja. Ja to góral jestem i góralem zostanę. U mnie słowo jest święte. I uparty jestem. Gdy coś sobie założę, to żeby nie wiem co, muszę to osiągnąć.
Jeśli już Pan nie jest, to chyba wkrótce zostanie najsłynniejszym żywczaninem?
Na pewno nie. Najsłynniejsza jest hrabina Habsburg, która na stare lata wróciła na swoje żywieckie dobra. Dostała od miasta mieszkanie w swoim dawnym zamku. Traktowana jest z należnymi honorami, jak na tak zacną osobę przystało. Gdzie mnie się do niej równać?