Kiedy będący mistrzem Polski Lech sprowadzał go z Pogoni, wiadomo było, że raczej nie będzie to transfer na lata, czy też inwestycja, która kiedyś zwróci się z nadwyżką. Marcin Robak miał być po prostu gwarantem goli i błyskawicznym zapełnieniem luki po stracie Zaura Sadajewa. Statystyki napastnika w barwach Pogoni były imponujące, bo we wszystkich rozgrywkach zaliczył 54 mecze, w których zdobył 34 bramki, a pięć kolejnych wypracował. A do tego aż osiem goli wbił samemu Lechowi Poznań, czym niejako udowodnił, że potrafi radzić sobie także w meczach z mocniejszymi przeciwnikami.
Jak było potem, wszyscy pamiętamy, bo Robak stracił niemal cały pierwszy sezon w Lechu z powodu kontuzji. 33 lata na karku i poważne problemy ze zdrowiem sprawiły, iż poznańscy kibice przestali wierzyć, że ten człowiek może jeszcze cokolwiek drużynie dać. Głównym postulatem ze strony fanów było więc sprowadzenie do klubu nowego napastnika, bo ani Robak, ani grubawy Nicki Bille Nielsen czy chimeryczny Kownacki nikogo już nie przekonywali i absolutnie nie pozwalali na spokojne spojrzenie w przyszłość.
Tym bardziej, że początek sezonu w wykonaniu całej drużyny był fatalny, bo – przypomnijmy – w pierwszych trzech meczach Lech nie potrafił strzelić ani jednego gola. Siłą rzeczy za lipcowe popisy cała ofensywa musiała zostać oceniona fatalnie. Ale już od początku sierpnia z tego chaosu zaczął wyłaniać się pierwszy zwycięzca, czyli właśnie Robak, który zyskał bardzo poważnego sprzymierzeńca – liczby. Pierwszy raz udało mu się trafić do siatki w wysoko przegranym meczu z Koroną i od tej pory strzelał już naprawdę regularnie. W siedmiu ostatnich meczach sześć razy trafił do siatki i dołożył jedną asystę, co daje całkiem przyzwoitą średnią jednej wypracowanej bramki w każdym meczu. W lidze większa część goli całej drużyny, bo pięć z dziewięciu, jest właśnie autorstwa byłego snajpera Pogoni. A wraz ze zwyżką strzeleckiej formy Robaka ruszyły też wyniki “Kolejorza”, który wreszcie zaczął punktować w lidze i wyrósł na głównego faworyta tegorocznej edycji Pucharu Polski.
Wydaje się, że w przypadku Robaka największą rolę odegrała stabilizacja. Przede wszystkim wreszcie uporał się ze swoim kłopotami zdrowotnymi i dobrze przygotował do rozgrywek. Ponadto jego dobra dyspozycja zbiegła się z z problemami zdrowotnymi (i nie tylko zdrowotnymi) Nickiego Bille Nielsena i Dawida Kownackiego. Fakty są takie, że dziś Robak pozostaje jedyną opcją trenera Bjelicy w ataku i spokojnie może przygotowywać się do kolejnych spotkań. Chwilowa zniżka formy z pewnością nie sprawi, że straci miejsce w podstawowym składzie, więc może trenować na dużym spokoju, czego symptomy robią się coraz bardziej widoczne na boisku.
Taktyka Jana Urbana z początku sezonu w kilku spotkaniach zakładała grę na dwóch napastników (Śląsk, Zagłębie) lub grę z samym Duńczykiem na szpicy (Cracovia, Podbeskidzie). Tak naprawdę Robak odżywał dopiero w momencie, kiedy to on był pierwszym i jedynym napastnikiem Lecha. Wszystkie jego gole i asysty z tego sezonu padły podczas nieobecności na boisku Nielsena i oczywiście pod nieobecność Kownackiego, który jeszcze za wiele jeszcze sobie nie pograł. Jak się okazało, kłopoty innych napastników zbudowały Lechowi mocną jedynkę, bo Robak wreszcie zaczął przypominać, dlaczego w ogóle ktoś wpadł na pomysł, by ściągnąć go do Poznania.
Poza tym pamiętajmy, że kiedy już Robak zaczyna strzelać, zazwyczaj robi to seryjnie. I to właśnie jego forma – zarówna ta dzisiejsza, jak i przyszła – jest największą podstawą do wiary, że w niedługim czasie Lech zacznie grać na miarę oczekiwań.
Fot. FotoPyK