Nie jest łatwo być kibicem Liverpoolu. Fan United zaśpiewa ci do ucha “without killing anyone, we won it three times”, sympatyk Arsenalu na bekę z sincearsenallastwonatrophy.com odpowie pytaniem o ostatnie mistrzostwo kraju, kibic City czy Chelsea dumnie wypnie pierś prezentując najnowsze zdobycze w klubowej gablocie, obaj wspomną jeszcze przy okazji coś o Stevenie Gerrardzie i złapanym przez niego pewnej wiosny poślizgu. W ostatnim czasie nie było nawet szczególnie wielu powodów, by pysznić się nad lokalnym rywalem, no bo co – dwiema ligowymi wygranymi na przestrzeni czterech lat?
Nie jest łatwo być kibicem Liverpoolu. Choć w ostatnim czasie jakby przyjemniej.
The Reds rozegrali w cztery kolejki spotkania z wszystkimi trzema medalistami z poprzedniego sezonu. Władowali im dziewięć sztuk. Mistrzowi i wicemistrzowi po cztery. Nie przegrali żadnego z tych spotkań.
Mało?
Żaden inny zespół nie stworzył sobie tylu sytuacji strzeleckich, co wygłodzona wataha Juergena Kloppa. The Reds robili to 64-krotnie. Nikt nie wymienił tylu podań pod polem karnym rywala, w tzw. „final third” (1/3 boiska, najbliżej bramki przeciwnika). Liverpool ma ich już na koncie 628. Ani jedna drużyna w 2016 roku nie zdobyła w Premier League więcej goli od LFC, którzy mają ich już równo pół setki.
Pamiętam doskonale, jak wszyscy nie tak dawno zachłysnęli się Brendanem Rodgersem. Jego 180-stronicowym planem odbudowy wielkości The Reds. Jego zamiłowaniem do taktyki opartej o posiadanie piłki, dbałością o jakość wypracowywanych sytuacji. Jego własną, brytyjską wersją tiki-taki. Pojawiło się światełko w tunelu. W pewnym momencie wręcz oślepiające, stawiające mistrzostwo na odległość wyciągniętej ręki. Rodgers tak bardzo uwierzył wtedy w swoją wielkość, że postanowił być tym, który okiełzna Mario Balotellego. Pytany, co Włoch może dać Liverpoolowi, odpowiadał wtedy na antenie Sky Sports z uśmiechem na ustach „trouble”. Anfield wydawało się, że oto mają trenera na lata, który stawia przed sobą najtrudniejsze wyzwania. Że koniec chowania się w cieniu, że starczy już zadowalania się czym innym, niż mistrzostwo.
Kojarzycie taki program „Dom nie do poznania”? Właśnie z takim budownictwem utożsamiam – patrząc z perspektywy czasu – to, co się działo w Liverpoolu za Rodgersa. Brendan ze swoją ekipą budowlaną po sprzedaży Luisa Suareza postanowił w okamgnieniu zrekompensować tę stratę, byle tylko zdążyć przed powrotem rodziny. Postawił więc w typowo amerykańskim stylu domek z dykty i kartonu. Na obrazku ładny, upakowany drogimi bajerami, ale w zetknięciu z pierwszą poważniejszą wichurą – bez szans.
Pamiętam to, a jednak do projektu Juergena Kloppa nie jestem w stanie podejść z rezerwą, mimo że rozsądek właśnie to by nakazywał. Przecież Rodgers do pewnego momentu również sprawiał takie wrażenie, jak Niemiec teraz. Gościa, który doskonale wie, co robi. Gościa z 180-stronicowym planem, który w razie niepowodzenia napisze od nowa. Jego zespołu również broniły twarde liczby – posiadanie piłki, procent wykorzystywanych sytuacji bramkowych…
Z tyłu głowy siedzi mi jednak co innego. To, jak Klopp budował sobie w Dortmundzie kolejnych żołnierzy. Jak zrobił niezniszczalną maszynę z Lewandowskiego, jak dla największej piłki zdefiniował Hummelsa, Goetzego, Reusa, Guendogana, Piszczka. Jak przeciętnego, co widać po dalszym przebiegu kariery, Grosskreutza przemienił w kluczową postać kampanii zakończonej finałem Ligi Mistrzów. Gdy pomyślę o Rodgersie, takich nazwisk nie nasuwa się za wiele. Może Raheem Sterling? Ewentualnie zaprojektowany na nowo Jordan Henderson. Szału nie ma.
Dziś Niemiec powiedział zresztą kilka zdań, które jeszcze mocniej utwierdzają w przekonaniu, że nie powieli błędów swojego poprzednika. Że mimo impulsywnej natury, jego ruchy kadrowe będą dla niej kompletnym przeciwieństwem. Tak skomentował brak transferu napastnika tego lata: – Ciężko znaleźć na rynku napastników, którzy są dostępni i którzy są lepsi od tych, których już posiadamy. Ale nie chodzi o to, by mieć najlepszych, a o to, by wykonywać najlepszą robotę. Zupełnie inaczej niż Rodgers, po stracie Luisa Suareza miotający się jak dziecko w kołysce, któremu zabrano ulubioną zabawkę i szarpiący za wszystko, co akurat się nawinęło. Klopp upatrzył sobie kilku konkretnych zawodników i natychmiast po starcie ligi widać, że na każdego z nich ma pomysł. Zamiast próbować na szybko dokupić wiele różnych elementów i stawiać prowizoryczną konstrukcję z dykty, która wizualnie natychmist spodoba się kibicom, ale pofrunie w siną dal wraz z następnym huraganem, cegiełka po cegiełce tworzy zespół na swoją modłę. Gdy wszyscy łapali się za głowę, kiedy bez żalu i bez nagranego następcy żegnał się z Benteke, a Transfer Deadline Day właściwie przespał, on doskonale wiedział, co robi. Po pierwszych meczach tego sezonu wygląda na to, że fundamenty są już wylane, a i sporo cegieł znalazło swoje miejsce w tworzącej się konstrukcji.
Nie jest łatwo być kibicem Liverpoolu. Nie z taką tradycją, a jednocześnie z takim bagażem historii, nie pozwalającej na obniżanie oczekiwań. Ale coś mi się zdaje, że w najbliższym czasie fani innych zespołów nie raz i nie dwa będą z zazdrością spoglądać w kierunku Anfield.
SZYMON PODSTUFKA