Był jednym z najlepszych piłkarzy meczu, który przeszedł do historii polskiej piłki. Manuel Arboleda przeciw Austrii zagrał koncertowo. I w obronie, i w ataku. Na boisku twardziel jakich mało, ale poza nim chłopak z sercem na dłoni. Po wygraniu z Austrią Wiedeń rozpłakał się w objęciach Franciszka Smudy. Stwierdziliśmy, że nie ma co pisać mu kolejnych laurek, tylko trzeba z nim wreszcie dłużej pogadać. No i pogadaliśmy. W wywiadzie dla Weszło! Arboleda opowiada o szalonych ostatnich dniach, tajemnicy swojej muskulatury, poznańskim cudzie i meczu z Legią. Zapraszamy do lektury.
– Po takim zwycięstwie jak to z Austrią da się szybko zejść na ziemię, czy jeszcze bujasz w obłokach?
– Spokojnie, twardo trzymam się ziemi. Choć nie ukrywam, że to był jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Nie tylko sam mecz, ale i cała otoczka. A już po wszystkim, jak się nacieszyliśmy na stadionie z kibicami, to powiedzieliśmy sobie, że ten wieczór musimy spędzić razem. I całym zespołem pojechaliśmy do hotelu Sheraton na kolację. W sumie tamtej nocy spałem trzy godziny. Z tego wszystkiego nie mogłem zasnąć, “odpłynąłem” chyba o szóstej rano, a już o 9.00 musiałem wstać i jechać na odnowę. Ale spoko. Wiadomo, że po czymś takim szkoda czasu na sen.
– Na boisku jesteś twardy jak skała, ale po meczu rozpłakałeś się jak dziecko…
– Taki jestem. W trakcie gry żywemu nie przepuszczę, ale przecież serducho też mam. Popłakałem się, bo to naprawdę był niesamowity wieczór. Człowieku, wiesz ile nas ten mecz kosztował sił? Kilka razy w trakcie gry myślałem, że nie dam już rady. Czy ty wiesz, że to był mój pierwszy mecz z dogrywką na takim poziomie? Nigdy wcześniej nie grałem w tak ważnym meczu przez 120 minut. Nogi bolały mnie jak diabli, ale ja jestem bardzo wierzący, więc nawet w trakcie meczu się modliłem. Mówiłem: Boże, nie mam już sił, a koledzy tak ostro zasuwają. Proszę, nie pozwól mi stanąć, daj jeszcze energii, bo tak bardzo jej potrzebuję. Ja wierzę w cuda i to był taki mały, a może nawet duży, piłkarski cud. To, że nie padłem ze zmęczenia i że Muraś trafił. No i po meczu poleciały łzy. Cieszyłem się jak dziecko, również dla kibiców, bo to, co oni zrobili, było niesamowite. Kiedy brakowało mi sił, patrzyłem na trybuny. A tam cały czas “jazda”, doping, nikt się nie oszczędza. Coś niebywałego.
– Po meczu sam prezydent RP dzwonił do Smudy z gratulacjami.
– I super. Bo my graliśmy nie tylko dla Lecha, dla Poznania, ale i dla całej Polski. Przecież w fazie grupowej UEFA będziemy właśnie POLSKĘ reprezentować. A swoją drogą to mocno wkurzony jestem, bo z polskich drużyn robi się w Europie dziadów. Ja tego nie rozumiem. Piąta czy któraś tam drużyna ligi hiszpańskiej walczy o Ligę Mistrzów, a mistrz Polski ciągle w tych preeliminacjach. I tak was tłamszą, a przez to z roku na rok trudniej się gdzieś przebić. Ja wiem, że współczynniki, że to, że tamto, ale dla mnie to po prostu niesprawiedliwe. Tym bardziej się cieszę, że przebiliśmy się z Lechem, choć to jeszcze nie Liga Mistrzów. Do tej pory mówili o nas, że nieźli jesteśmy, ale… jeszcze niczego nie wygraliśmy. I to nawet prawda była, bo kto by pamiętał te 6:0 z Grasshoppers, skoro to było w rundzie wstępnej? A ten awans do fazy grupowej to wreszcie coś konkretnego, coś, czego nam nikt nie odbierze.
– Na boisku walczysz jak lew, jesteś silny fizycznie, mocno zbudowany. Dużo pakujesz na siłowni?
– Na siłowni też. Ja już taki jestem, że nie umiem się obijać, cokolwiek robię. Ł»ycie mnie nauczyło, że jak sam sobie nie wywalczę, to nikt mi tego nie da. Bo ja niczego nigdy nie dostałem za darmo. Ale od małego byłem zawzięty. Do szkoły miałem grubo ponad godzinę piechotą. To, żeby ćwiczyć kondycję, specjalnie wychodziłem czasem z domu za późno i musiałem biec. Bogatsi koledzy byli podwożeni przez rodziców, ale u nich w domach były po 2-3 samochody. A u mnie góra jeden i to do innych celów. Potem, kiedy grałem w Santa Fe, trener po jednym z treningów powiedział: – Drużyna schodzi z boiska, a Arboleda dodatkowe zajęcia. Ja mu na to: – Ale trenerze, za co? A on na to: Nie za co, tylko po co. Zobaczysz synu, przyda ci się to. I jeszcze mi będziesz kiedyś dziękował. Ma rację. Jestem wdzięczny, bo utwierdził mnie w przekonaniu, że tylko jeśli będę zapieprzał za dwóch, to do czegoś dojdę.
– Masz jakieś swoje sposoby, dzięki którym jesteś tak umięśniony?
– Od dawna używam takich woreczków, do których wsypuję piasku. Taki worek waży kilogram i zawsze w okresie przygotowawczym staram się je używać w trakcie treningów. Przywiązuję do nóg i tak trenuję. Dzięki temu wzmacniam mięśnie. To samo robię czasem na wakacjach. To znaczy, jak wracam do Kolumbii, to bezczynnie siedzę 2 może 3 dni. A potem idę na plażę i biegam ile tylko mam sił. Wtedy te woreczki przywiązuję do rąk. Poza plażami, biegam też po górach. Bo miejscowość, z której pochodzę, Buenaventura, jest nad oceanem, ale i blisko gór.
– A powiedz tak szczerze: czemu ty właściwie nie grasz w reprezentacji Kolumbii?
– Sam chciałbym wiedzieć. Niestety, prawda jest taka, że u nas rządzą układy i układziki. Kto by się tam przejmował jakimś Arboledą, który gra w kraju, o którym ludzie u nas pojęcia nie mają? Jestem pierwszym Kolumbijczykiem w historii polskiej ligi. A kto w Kolumbii zna się na polskiej lidze? Tylko że tak naprawdę to jest nie fair, bo nie jestem kimś, kto nie wiadomo skąd się urwał. Dzięki Bogu cztery razy zostawałem mistrzem kraju. Raz w Kolumbii, dwa razy w Peru i raz w Polsce. I to nie były jakieś dream teamy, to zawsze była niespodzianka. To chyba należałaby mi się szansa? Ja nie mówię, że jestem najlepszy. Nie, w Kolumbii są naprawdę dobrzy piłkarze. Ale zasłużyłem na to, żeby mi powiedzieli: – Przyjedź na zgrupowanie, pokaż co potrafisz. Niczego więcej nie żądam. W całej naszej historii tylko pięciu Kolumbijczyków zostało mistrzem kraju w Europie. Poza mną, wszyscy inni dostali szansę gry w reprezentacji.
– Czasem mówi się, że mógłbyś zagrać dla Polski.
– Ech… Co tu dużo gadać. Bardzo bym chciał. Bo skoro we własnej ojczyźnie mnie lekceważą, to pięknie byłoby zostać docenionym tutaj. Polska, mimo tego co mnie spotkało w Lubinie, dała mi bardzo wiele. Nigdy bym nie zawiódł grając dla “blancos y rojos” (biało-czerwoni – przyp. Red). Tak jak teraz dałbym się pokroić za Lecha, tak i za Polskę bym walczył za dwóch. Ale nie mam złudzeń. Nikt z kadry nie dzwoni, nie pyta…
– Już w niedzielę mecz z Legią. Lech się pozbiera fizycznie?
– Jestem przekonany, że tak. Wiesz jak to jest. Po takiej wygranej człowiekowi rosną skrzydła. A ja wiem co to znaczy mecz Lech – Legia. W Poznaniu szybko mi to wytłumaczyli. Powiedzieli: – Manuel, dla nas wygrać z Legią, to jak wygrać w finale mistrzostw świata. Na początku się śmiałem, mówiłem: Panowie, bez jaj. Ale przekonałem się, że to nie są żarty. Skoro nawet przed meczem z Austrią więcej się mówiło o Legii, to coś w tym jest.
– Legia ma bardzo groźnego Chinyamę. Dasz radę go zatrzymać?
– Szczerze ci powiem, że bardzo lubię jego styl gry. Jest szybki, silny, zdecydowany. Oj, trochę się poprzepychamy. Wolę grać z dobrymi napastnikami niż ze słabiakami. Bo jak człowiek zatrzyma kogoś dobrego, to się po meczu dobrze czuje. Cholernie dobrze.
– Czyli Chinyamę da się powstrzymać?
– Człowieku! Kiedyś się zastanawiałem, z którym z napastników z całego świata miałbym największe problemy. Wyszło mi, że z Ronaldo.
– Cristiano Ronaldo?
– Nie, z tym prawdziwym Ronaldo. Jedynym i niepowtarzalnym. Numer 9, Brazylia. Dla mnie to najlepszy napastnik wielu ostatnich lat. Jego mógłbym się trochę obawiać, ale nikogo innego już nie.
– To jak będzie z Legią?
– Dobrze będzie. Lech jest na fali, płyniemy dalej. Dla Legii ogromny szacunek, bo to super klub. Ale Lech też może być wielki.
WYSYŁAJ KODY Z BUTELEK I PUSZEK WARKI.
Wygraj wyjazdy na mecze najbardziej uznanych klubów Europy.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT