Obrazek numer jeden, Lech Poznań po raz sto piętnasty w ubiegłym sezonie jedzie na Łazienkowską. Był w Warszawie na finale Pucharu Polski, grał z Legią, czy to na wyjeździe, czy u siebie Superpuchar, potem ligę, rewanż w lidze, trzeci mecz w lidze, drugi Superpuchar, a gdyby tylko istniał, pewnie obie drużyny skojarzyłby ze sobą również Puchar Ligi. Wokół widzę twarze znudzone i zniechęcone. Który już raz jestem w Warszawie? Ale w tej rundzie? – słyszę w odpowiedzi na pytanie o liczbę wyjazdów na Legię.
Kibiców Lecha jest około 600. Na Narodowy przyjedzie ich ponad dziesięć tysięcy, wcześniej na Legii nie raz i nie dwa zapełniali klatkę do ostatniego miejsca. Tym razem coś pękło. Trudno zmobilizować się po raz dziesiąty, trudno po raz dziesiąty przeczytać to samo zdanie o derbach Polski i trudno po raz dziesiąty obejrzeć ten sam mecz w tym samym sektorze z tymi samymi smutnymi twarzami na murawie i tymi samymi przyśpiewkami za obiema bramkami.
Choć sam w to nie wierzyłem, choć sam przekonywałem, że na linii Warszawa-Poznań iskrzy na tyle mocno, że tego typu starcia nigdy się nie znudzą – wtedy na własne oczy ujrzałem czym jest to słynne “zmęczenie materiału”. Czym jest przesyt, czym jest przesłodzenie herbaty.
Obrazek numer dwa. Barcelona zdobywa na jednym ekranie piątego gola, drugi telewizor wyświetla wynik meczu Bayernu. Gdyby robić z tego multiligę, mielibyśmy jeden wielki ping i przeskakiwanie między dwoma stadionami, na których rozgrywały się dantejskie sceny. Czas spacerów w Lidze Mistrzów się skończył – 3:0 wywalczone minimalnym nakładem sił już nikogo nie urządza. Teraz mamy czas masakrowania, czas rzezi, gdy największe machiny mielą małych równie bezlitośnie, jak wcześniej wykupując ich najlepszych piłkarzy podczas okienek transferowych.
Ani siódmy mecz Lecha z Legią nie jest atrakcyjny, ani siódmy gol w meczu hegemona z egzotycznym turystą nie jest atrakcyjny.
I niestety wszystko wskazuje na to, że w światowym futbolu gdzieś na horyzoncie pojawia się właśnie taki dramatyczny wybór. Gdy coraz częściej przewijają się pomysły superligi, debata toczy się zazwyczaj wokół podziału pieniędzy, zrównoważonego rozwoju i innych tego typu bzdetów. Moim zdaniem to mrzonki, bo zrównoważonego rozwoju nie ma i nie będzie choćby centrala UEFA do gry w Lidze Mistrzów dopuszczała tylko krajowych mistrzów. Zbyt duże pieniądze w najsilniejszych ligach wykluczają możliwość zastosowania jakiegokolwiek magicznego remedium na szczeblu ludzi odpowiedzialnych za organizację europejskich pucharów. Dyskusja jest zresztą szersza, nie dotyczy tylko Ligi Mistrzów, ale i mistrzostw Europy czy nawet mundialu. O planach rozszerzenia do 40 drużyn tej drugiej imprezy, czy o ocenie poszerzenia Euro na podstawie poziomu meczów we Francji powstały całe tomy.
Zasadniczo więc w niemal wszystkich najważniejszych rozgrywkach środowisko zastanawia się – więcej czy lepiej? Szerzej czy bardziej elitarnie? Z nutą egzotyki czy najwyższą jakością?
Na jednym końcu tej skali wiszą trzydzieści cztery spotkania Realu z Barceloną, które muszą się w końcu znudzić, muszą się w końcu przejeść, muszą w końcu wywołać reakcję – to już było! Dwa tygodnie temu! I miesiąc temu też! Zamknięta superliga z udziałem najbogatszych, którzy przez cały rok będą rywalizować tylko we własnym gronie będzie brzmieć i wyglądać fantastycznie przez pierwsze pięć, dziesięć, może i piętnaście spotkań. Ale w końcu cukier wsypany do tej herbaty przestanie się rozpuszczać.
Drugi koniec skali to zaś te egzekucje, jakich dokonują dziś najmożniejsi i najmocniejsi na tych, którzy do Ligi Mistrzów trafili bocznymi drzwiami uchylonymi przez Michela Platiniego. To te wszystkie 8:0, 7:0, 5:0 i inne tego typu wyniki, gdzie piłkarze zarabiający tygodniowo więcej, niż wszyscy rywale razem wzięci miesięcznie pastwią się nad słabszymi. Egzekucje, które mają bardzo konkretny efekt – kibice tych rozgromionych żadnej frajdy nie odczuwają, kibice gromiących owszem, ale tak do trzeciego gola, i to też w przypadku, gdy dawno nikogo nie rozjechali. Ile bowiem można oglądać tego typu “emocjonujących inaczej” spotkań?
To ciekawy orzech do zgryzienia dla całego środowiska. Jak wyważyć liczbę drużyn egotycznych i nowych, które wprowadzą powiew świeżości i tych, których jakość jest niepodważalna i ugruntowana. Na mundialu dać 3/4 miejsc Europie i Ameryce Południowej dorzucając im ze trzech ananasów z pozostałych kontynentów, czy jednak otworzyć szeroko drzwi na Azję i Afrykę? Na Euro czytać o pięknych historiach napisanych przez Węgrów czy Islandczyków, czy jednak postawić na stare, dobre, sprawdzone i… oklepane mecze tych największych z największych? No i wreszcie Liga Mistrzów. Superliga superklubów, czy jednak taka, do której nawet polski klub ma szansę wejść?
Nie zazdroszczę ludziom, którzy trzymają suwaki na tych skalach. Choć jednocześnie pewnym pocieszeniem jest, że cokolwiek zrobią – my i tak będziemy oglądać, emocjonować się i grzać, choćby Legia wychodziła dziś na rzeź jak wczoraj Celtic, choćby Barcelona znów miała zmierzyć się z Atletico.