Nikt z nas oczywiście nie podejrzewa, że na ostatniej prostej drogi do Ligi Mistrzów może wydarzyć się jeszcze kraksa – chyba tylko jakiś kataklizm mógłby odebrać Legii tę upragnioną fazę grupową – ale podobne nastroje dokładnie jedenaście lat temu mogli mieć kibice Wisły Kraków. No bo skoro wygrywa się w ostatniej rundzie eliminacji 3:1, awans wystarczy już chyba tylko przyklepać?
Mowa rzecz jasna o dwumeczu z Panathinaikosem, w którym celu spośród tych wszystkich lat byliśmy zdecydowanie najbliżej. Oczywiste było, że Grecy u siebie się nie podłożą, ale umówmy się: taki wynik w Krakowie i tak był idealną pozycją wyjściową do bram LM. Na bramce Majdan, w obronie Kłos, Głowacki czy Dudka, z przodu Uche, Cantoro, Sobolewski, Brożek. Na ławce trenerskiej dopiero co zatrudniony Jerzy Engel. Ekipa była dość mocna. Po stronie przeciwnej nasz stary znajomy z reprezentacji – Emmanuel Olisadebe.
Wisła nie przyjechała jak na oklep. Tworzyła sobie sytuacje (ale jakby presja pętała nogi przy wykończeniu), do tego dość długo trzymała bezbramkowy wynik. Jak już Grecy zaczęli jednak strzelać, to się nie zatrzymali. Morris główką – bach, 1:0. Olisadebe dobija strzał z wolnego, który Majdan wybił gdzieś nad siebie – proszę bardzo, 2:0. Na tym się nie skończyło, dwanaście minut przed końcem bramkę życia zdobył Radosław Sobolewski. Chwilę potem gola na 2:2 dołożył Penksa, ale sędzia… No sami nie wiemy, co on tutaj zrobił. Przyjęcie piłki ręką? Odpada. Spalony? Także, przecież piłkę podawali mu Grecy. Faul walczącego z obrońcami Kuźby? No także nie, czysta walka.
Polacy nie bardzo wiedzieli, jak poradzić sobie z tym, że sędzia Mike Riley w absurdalny sposób odbiera im marzenia i dostali kolejną sztukę. W dogrywce wszystko zaczęło się już niby od nowa, ale Grecy wykorzystali nasz moment załamki, grę w przewadze, cały czas dominowali i w 114. minucie dopełnili dzieła. Nie udało się wówczas przełamać ośmioletniego koszmaru poza elitą. Kto by wtedy przypuszczał, że tyle przyjdzie czekać na powrót na salony…