W piłce nożnej jednym z najprzyjemniejszych uczuć jest wygrywanie. Moment, w którym po boiskowym wysiłku można z podniesioną głową spojrzeć w tabelę i dopisać sobie trzy punkty. To też poczucie dobrze spełnionego obowiązku, świadomość że dało się radość kibicom oraz pozytywny bodziec do dalszej pracy. Życie ligowego piłkarza bez wygrywania musiałoby być ponure i przygnębiające.
12 grudnia 2015 roku po meczu Lechii z Wisłą właśnie tego typu satysfakcję musiał czuć Maciej Makuszewski. Jego drużyna wygrała 2:0, a on sam – jako kapitan – strzelił jednego z goli. Tamtej soboty ówczesny lechista z pewnością był z siebie bardzo zadowolony i mógł z optymizmem spoglądać w przyszłość. Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że na kolejną radość po zwycięstwie w lidze przyjdzie mu poczekać równe osiem miesięcy, pewnie by nie uwierzył, ewentualnie pomyślał, że jedyną okolicznością tłumaczącą tak czarny scenariusz jest jakaś poważna kontuzja. Albo – w co już na pewno nie chciałby wierzyć – trwała utrata miejsca w składzie i przyspawanie do ławki rezerwowych. Wydarzeń, które w kolejnych ośmiu miesiącach miały nastąpić, z całą pewnością nie mógł sobie nawet wyobrażać.
Otóż Makuszewski regularnie grał, i to w trzech różnych klubach. Najpierw dokończył jesień w barwach Lechii i wystąpił w meczu w Łęcznej, później – w ramach awansu sportowego – został wypożyczony do Vitórii Setúbal, w której zagrał czternaście razy, by zakotwiczyć w drużynie ustępującego mistrza Polski, Lecha Poznań, gdzie od razu trafił do pierwszej jedenastki. Do wczoraj wspólnym mianownikiem wszystkich wspomnianych występów był brak zwycięstw. W sumie Makuszewski rozegrał osiemnaście ligowych spotkań, z których pięć zakończyło się remisami, a trzynaście porażkami. Od 12 grudnia do 12 sierpnia nowy skrzydłowy Lecha chwilowo zawiesił tryb wygrywania, a mentalność zwycięzcy schował do szuflady. W zamian wyrobił sobie nawyk tracenia punktów.
Rany, osiem miesięcy bez wygranej w lidze to przecież nieprawdopodobna historia. W analogicznym czasie można zbudować dom, nauczyć się chodzić (o ile jest się noworodkiem) czy nawet odsiedzieć wyrok za awanturowanie się na pokładzie lecącego samolotu. Jakiś facet z Polski w osiem miesięcy potrafił zrzucić 120 kilogramów, a inny z Niemiec dokonać 30 przestępstw. Ludzie zbijali i trwonili fortuny, płodzili i rodzili zdrowe wcześniaki, Łukasz Piątek z Zagłębia wygrał dwanaście spotkań w lidze, a Makuszewski wciąż czekał na jedno jedyne ligowe zwycięstwo. I wreszcie, w swojej dziewiętnastej próbie udało mu się dopiąć swego.
Sami zastanawiamy się, jaki to mogło mieć wpływ na jego grę. Po kilku niewygranych meczach mógł jeszcze machnąć ręką, ale w końcu musiał zauważyć, że dawno się po meczu nie uśmiechnął. Że zapomniał jak smakuje zwycięstwo oraz jakie w ogóle towarzyszą mu emocje. Wreszcie mógł nawet zapomnieć, do której kolumny w ligowej tabeli dopisuje się trzy punkty.
Być może wczoraj nastąpił prawdziwy przełom, Makuszewski wreszcie uwierzył w siebie i teraz będzie w stanie wspiąć się na znacznie wyższy poziom. To co już wiemy, to fakt, że dłużej nie może być już postrzegany jako pechowy talizman. Chociaż istnieje też prawdopodobieństwo, że skrzydłowy dalej przynosi pecha, ale ma mniejszą moc niż Maciej Wilusz. Przypomnijmy, kiedy defensor Lecha przebywa na boisku dłużej niż pięć minut, tegoroczny bilans drużyny wynosi 0-1-8. W przeciwnym wypadku bilans jest trochę lepszy i wynosi 7-2-3. A wczoraj Wilusza na boisku nie oglądaliśmy…