Pamiętacie, jak wiosną 2015 roku ostatni Zawisza Bydgoszcz w świetnym stylu rozpoczął rok, dwa mecze zremisował, potem sześć kolejnych wygrał i był krok od utrzymania? Mariusz Rumak otoczył się wówczas obcokrajowcami, miał ich w jedenastce więcej niż Polaków, prym wśród obcych nacji wiedli Portugalczycy. Dziś – znów budując zespół wokół cudzoziemców – po raz kolejny notuje niezłe wyniki.
Zawisza Rumaka: Sandomierski – Wójcicki, Micael, Marić, Ziajka – Pawłowski, Majewskij, Drygas, Mica, Alvarinho – Barisić
Śląsk Rumaka (w ostatnim meczu): Pawełek – Pawelec, Celeban, Kokoszka, Augusto – Alvarinho, Stjepanović, Goncalves, Morioka, Madej – Mervo
W obu tych jedenastkach przewodzą obcokrajowcy. Wśród nich – Portugalczycy. Wrocławianie w tym oknie transferowym zakontraktowali sześciu nowych piłkarzy, ale tylko Łukasz Madej dysponuje z nich polskim paszportem. Kamenar jest Słowakiem, Stjepanović – Macedończykiem, a Augusto, Alvarinho i Filipe Goncalves od urodzenia najbliżej mieli do Lizbony.
Śląsk zabiegał tego lata o jeszcze jednego napastnika z Portugalii, ale sprawa utknęła na razie w martwym punkcie. A czterech zawodników z jednego kraju, sprowadzonych w ciągu półtora miesiąca, to byłoby naprawdę coś.
Łącznie w kadrze Śląsk ma na ten moment dziesięciu obcokrajowców, choć jeszcze jesienią poprzedniego sezonu było ich w niej ledwie sześciu. Nie jest tajemnicą, że trener Rumak lubi i potrafi współpracować z piłkarzami spoza Polski. Wystarczy przypomnieć sobie tamte wyniki Zawiszy, promocję niektórych chłopaków, no i dalsze losy Alvarinho. 25-letni skrzydłowy kompletnie nie poradził sobie w Jagiellonii Białystok, był mocno krytykowany przez Michała Probierza, który mówił, że nie da się na niego patrzeć i w sumie to już nawet lepiej, by zamiast tej “porażki transferowej” (to wciąż słowa Probierza) grał junior. Rumak próbuje go dziś odbudować.
Efekt jest taki, że dziś w drugiej linii i ataku Śląska Wrocław oglądamy pięciu zagranicznych piłkarzy. Jedynym rodzynkiem, który się ostał, jest Madej. Pierwszy problem wśród nich – komunikacja. Niby Ryota Morioka wziął się w końcu porządnie do nauki angielskiego, ale kontakt z nim wciąż jest utrudniony, raczej ogranicza się do boiskowych komend. Z Mervo jest niewiele lepiej. Kolejny – zgranie. Czterech z sześciu zawodników przyszło tego lata, piąty – zapoznał się z nimi dopiero co, bo niejasne było to, gdzie zagra.
Efekt jest więc taki, że Śląsk przez 360 minut zdobył dwa gole. I oba po stałych fragmentach gry. Pozytyw jest taki, że – przynajmniej w teorii – z meczu na mecz powinno być coraz lepiej.
Fot. FotoPyk