Za nami jeden z bardziej szokujących ruchów letniego okna transferowego. Nie zrozumcie nas źle, to, że Jakub Świerczok trafi wkrótce do klubu pokroju GKS Tychy było oczywiste jak wąs Staszka Levy’ego. Szalenie dziwi nas za to fakt, że piłkarz, któremu soda nie minęła nawet w Górniku Łęczna, nie czekał do samego końca na ofertę z Bundesligi, której omal nie podbił czy innego miejsca, które – wedle jego mniemania – wreszcie odpowiadałoby skali jego talentu. Nie minął nawet miesiąc, a Świerczok już uznał, że i tak prawdopodobnie nikt nie pozna się na jego wielkości i wybrał jedyny możliwy kierunek.
Ale że naprawdę nie poczekałeś, Kuba, aż zgłosi się VfL Wolfsburg albo przynajmniej jakieś Mainz? Ty? Król Łęcznej i lord Lubelszczyzny? Piłkarz, który nie będzie podawał patałachom, bo i tak pewnie walną w trybuny? Gość, który na treningach musi funkcjonować na innych warunkach niż reszta? Nie za pochopnie?
Naprawdę jesteśmy zdziwieni.
Abstrahując już od wszelkiej szydery, samo przejście poziom niżej wydaje nam się bardzo rozsądnym krokiem (aczkolwiek Świerczoka o rozsądek raczej nie podejrzewamy, bardziej jego doradców). Jakkolwiek na to spojrzeć, tylko stamtąd dostawaliśmy sygnały, że może być z niego piłkarz. To przecież w pierwszoligowej Polonii Bytom zaliczył jedyny sezon w życiu, o którym może powiedzieć, że mu się w pełni udał (18 meczów, 12 bramek). Jednocześnie przypominamy sobie wypowiedzi Świerczoka po powrocie z Niemiec i przeskoku, który sprawi, ze za chwilę zje tę ligę na śniadanie i pójdzie podbijać poważniejsze rozgrywki. Fakty są jednak takie, że Świerczok wykręcił mizerny wynik w lecącym z ligi Zawiszy Bydgoszcz, a potem wynieśli go na kopach z Górnika Łęczna. Nie brzmi to jak najbardziej przekonujące CV na świecie.
Fot. FotoPyK