Piotra Świerczewskiego zna dzisiaj każdy, ale jego brat Marek – mający za sobą lata gry w piłkę, także za granicą i także w reprezentacji Polski – odszedł nieco w zapomnienie. To gość, który w życiu nie ma żadnych problemów. Wyluzowany jak Snoop Dogg po trzech dżointach. Kiedy niektórzy jego koledzy nie umieją poradzić sobie z życiem po karierze – on po prostu zaczął robić nowe rzeczy. Odwiedziliśmy go swego czasu w Wiedniu, gdzie osiadł na stałe i gdzie udzielił nam długiego i barwnego wywiadu o starych czasach. Zaparzcie herbatę, kawał lektury.
Spełnił się pan jako piłkarz?
Ja wiem… Raczej nie miałem wielkich marzeń, żeby być kimś tam wielkim. Fajny był okres, fajnie się żyło, trochę sukcesów było. I tyle. Ja nie patrzę do tyłu. Pan zna tę piłkę, co jest teraz, a trzeba wiedzieć, że wcześniej wszystko było inaczej. Inna mentalność piłkarzy, inni trenerzy, inne boiska. Jakby pan zobaczył, że myśmy trenowali w Wiśle Kraków na boisku kortowym…
Kortowym?!
Tak, kortowym.
Takim do tenisa ziemnego?
Tak, z takiej mączki. Pan by się przeraził. W Katowicach mieliśmy tylko jedno boisko do treningu. Jak było ciepło, to można było dostać pylicy. Sam kurz. Trawa była, ale może tylko po brzegach. Spadł deszcz, to się biegało po kostki w błocie. Teraz są akademie, cuda, stroje, orliki. Ja obserwuję to w Austrii, ale w Polsce na pewno też to jest. U nas w trampkarzach stał jeden wielki kosz. Jak ktoś przyszedł szybciej na trening, to nawet znalazł korkotrampki w swoim rozmiarze. Kiedy ktoś się spóźnił, to zostawały mu numer za małe czy dwa numery za duże. I się grało.
Na mączkę to chyba nawet korków nie trzeba było.
No a w czym mieliśmy grać?
W normalnych butach.
Ale w jakich?
No w adidasach jakichś.
Nie było adidasów. Były jakieś trampki, no ale w tym to się nie dało grać. Kiedyś piłkarze byli – ja tak uważam – nieprofesjonalni. Nie dbali o siebie. W Wiśle – jak tak sobie szczerze rozmawiamy – może jeden dbał o siebie. Ale też nie mówię tego z pełnym przekonaniem. Teraz są profesjonalni. Świadomi. Wiedzą, o co grają, co mogą osiągnąć. Dbają o siebie. Nie mówię o odżywkach, bo to teraz oczywiste. Sprawy medyczne, wiedzą co robić, gdy kontuzja. Myśmy nie mieli pojęcia. Jechaliśmy na obóz do Zakopanego i goście – nie będę rzucał nazwiskami, bo nie wypada – palili Carmeny, bo takie kiedyś były papierosy, i walili dziennie pięć szklanek, mniej więcej takich…
(Marek Świerczewski pokazuje palcami gabaryty normalnej szklanki)
…kawy.
Myślałem, że inny napój chodzi.
To niech się pan napije jednej kawy, w której jest nasypane tyle…
(teraz Marek Świerczewski pokazuje połowę szklanki)
Gwarantuję, że oczy po czymś takim panu staną. Po jednej. Idę o zakład. A oni wypijali po pięć.
Pobudzeni chociaż byli na treningach!
No, pobudzeni… Tak pobudzeni, że z trzydziestym rokiem życia kończyli kariery. Zero dbania o siebie, zero uświadomienia. Poza tym było tylu ludzi, że nie grał ten, to grał następny. Słaba kość pękała. Jak ktoś złapał kontuzję, to nikt nie patrzył na to, czy dojdzie do siebie. Teraz w Austrii, w Niemczech, w każdym normalnym kraju jest tak, że ten, co ma uraz, trenuje jeszcze ciężej niż normalnie. A ja jak złamałem obojczyk, to się zabrałem i jechałem na urlop. Nie tylko ja, każdy tak robił. Nie jeździło się na jakieś Wyspy Kanaryjskie, ale do Ustronia, Zakopanego, Wisły…
Co pan robił w tym Ustroniu przez tyle czasu?
Akurat w tym konkretnym przypadku pojechałem do kolegi do Francji, ale zwykle wybierało się Ustroń. Kolega mnie ciągle zatrzymywał: „Zostań, zostań. Jeszcze tydzień!”. Dzwoniłem do doktora i mówiłem:
– Niby obojczyk jest już OK, ale przecież jeszcze nie będę grał, za wcześnie…
Trzeba dodać, że nasz doktor był miłośnikiem sztuki, zbierał obrazy. Łatwo dało się go urobić.
– Pewnie, pewnie, nie ma sprawy! A gdzie ty jesteś teraz? We Francji?! Słuchaj, to jak będziesz wracał to podjedź na Montmartre i weź mi jakiś obraz, co?
– Tak, tak, załatwione!
Ja oczywiście na żadnym Montmartre nigdy nie byłem, miałem w domu jakiś obraz, to zaniosłem. Nie zorientował się. Ale jemu nawet nie chodziło o ten prezent. Takie czasy były, po prostu.
Na urlopie we Francji – jak mniemam – nie było zbyt częstych treningów.
Absolutnie. Zero treningów. Żadnych.
To w takim razie można sobie pozwolić na inne przyjemności.
Nie no, to, że ktoś gdzieś jedzie na tyle czasu, nie znaczy, że trzeba pić dzień w dzień. Myśmy akurat zwiedzali.
(śmiech)
Naprawdę zwiedzaliśmy! Picie – tak generalnie, mówię o czasach – oczywiście też było. Po każdym meczu. Najpierw po kryjomu, a kiedy przyjechał do nas trener zza granicy, to sam nam stawiał, żebyśmy pili jak ludzie, a nie pochowani. Wtedy w Polsce było tak, że jak trener mówił “możesz napić się piwa”, to piłkarz słyszał “możesz wypić osiem”. W Grazu sponsorem klubu był browar i po meczu też wszyscy pili. W jakimś austriackim klubie mieliśmy specjalną lodówkę w autokarze. Nigdy nie było sytuacji, że zabrakło piwa. Jeden czy drugi wypił po dwa, byli tacy, co dawali radę dziesięć. Alkohol nie podobał się na pewno trenerowi Lenczykowi. Kto go nadużywał, miał problem.
To chyba jak z każdym trenerem.
Niekoniecznie. Byli tacy, którzy potrafili na obozie zamknąć się w pokoju na dwa tygodnie, żeby tylko udać, że nic nie widzą. Wychodzili tylko na trening. Takie były czasy. W Austrii trenerzy też raczej nie robili problemów. Masz być na drugi dzień na treningu i tyle. W latach 80. nie było tak, że szło się do sklepu po alkohol, kiedy się chciało. Gdy przyszła dostawa piwa, to myśmy brali od razu kilka skrzynek. Pamiętam jak pojechaliśmy z Wisłą do Żywca na mecz z Koszarawą. Oczywiście wcześniej było zwiedzanie browaru. Skorzystaliśmy z okazji i napakowaliśmy pełen autokar piwa. W bagażach na dole, w przejściach, pod drzwiami – wszędzie leżały Krakusy. Wszędzie! Teraz piłkarz pójdzie się napić to od razu jest w gazecie. My mogliśmy robić wszystko i nikt nic nie wiedział. A nawet jak wiedział, to nie mówił. Niektórzy dziennikarze też brali udział w libacjach.
Najlepszy sposób, żeby nie pisali.
Byli tacy, co pili z nami, a i tak pisali. Ja nie mówię żadnych nazwisk, ale proszę zapytać Pawła Zarzecznego, on na pewno będzie wiedział, o co chodzi (śmiech). A jeszcze wracając do Lenczyka, pamiętam tylko jeden moment, kiedy pozwolił nam się napić piwa. Powiedział: – Możecie się napić, ale przypomnę, że lepsze byłoby dla was wino czerwone.
Trenera Lenczyka generalnie jak pan wspomina? To dość specyficzny trener, piłkarze różnie o nim mówią.
Jak dla mnie Lenczyk był pierwszym polskim trenerem, który kapnął się, na czym w ogóle polega trening.
To znaczy?
Był innym trenerem niż wszyscy. Nie zadusił piłkarza, nie kazał mu biegać nie wiadomo po co i robić nie wiadomo jakich ćwiczeń, żeby się przygotować. I przede wszystkim: nie wrzucał wszystkich do jednego wora. Nie wszyscy musieli biegać takie same dystanse. Każdy zawodnik był rozpisany przez niego i doktora Wielkoszyńskiego. Ten potrzebuje trochę więcej, ten mniej, temu trzeba dać w kość, ten niech jedzie na urlop. Ja mogłem trenować, byłem raczej wytrzymałościowcem. Ale byli zawodnicy, szybkościowcy, którym jak się dało w kość, to oni gaśli w oczach. Nie było ich. Lenczyk chyba jako pierwszy umiał z takimi pracować.
Władysław Żmuda miał z kolei każdy trening zaplanowany, opracowany. Nie było żadnej improwizacji. Pod tym względem był perfekcjonistą. Z większością jeździliśmy w zimie do Zakopanego i heja. Dolina Pięciu Stawów, korkotrampki, śnieg po kolana i jedziesz. Tragedia. Akurat ostatnio byłem w Zakopanem i tak żeśmy się przeszli i wspominamy: jakie to wszystko było w ogóle niebezpieczne? Jaka to była wysokość? Komuś by noga ujechała i przecież by zleciał. Ja nie mówię o skręceniu kostki, ale o prawdziwej tragedii. To nie tylko moi trenerzy. Przecież wszystkie kluby jeździły na obozy.
Dziś nie do pomyślenia. Pod tym względem posunęliśmy się do przodu o lata świetlne.
Trenera z nami nigdy nie było, dał parę złoty jakiemuś przewodnikowi i on z nami biegł. W górach to nawet nie było jak oszukać. No bo jak? Przecież odłączysz się to się zgubisz. Staniesz na chwilę i stracisz grupę z oczu – to samo. Kiedy miałem w 85 roku kontuzję i przez dziewięć miesięcy nie trenowałem w ogóle, może parę razy na siłowni, poszedłem z nimi na marszobieg. Góry, w końcu przyszedł moment, że przestałem dawać radę. Nie ma szans, staję. Idę sobie tą drogą, gdzie były oznaczenia, ale za chwilę zgubiłem ślad. Wychodzę, a tu widzę Murzasichle. To ponad dziesięć kilometrów od Zakopanego. Co robić? Złapałem PKS-a i wróciłem.
Przed grupą utrzymywał pan, że o własnych siłach?
Ależ oczywiście. Jeden trener był znowu taki, że jak zarządził dziadka, to dopiero po 40 minutach sobie przypominał, że trzeba zmienić ćwiczenie. Trening strzelecki, już 1,5 godziny, a on dalej nie pamięta, że trzeba zmienić. I tak było prawie codziennie. Wiadomo, że w dziadka każdy lubi pograć, piętnaście minut na rozgrzewkę. My gramy, gramy, a on sobie gada… Inny z kolei strasznie nas gonił w zimę w Krakowie, to w ogóle nie byliśmy w stanie wygrać meczu. W ogóle. Chyba przedostatnie miejsce mieliśmy. W cyklu meczowym stosował piłki lekarskie. Jedyny raz się z czymś takim spotkałem. Kiedy wiedział już, że chcą go odstrzelić, nagle… zaczął odpuszczać. Na treningach luz. Przed meczem przyszedł na odprawę, podał skład i tyle. Poszedł gdzieś. No i myśmy wygrali wysoko, trzy albo cztery zero. I do końca nie zmieniał systemu i wygrywaliśmy mecz za meczem. Aż w końcu awansowaliśmy ligę wyżej w tym sezonie. Nie wiem, czym niektórzy trenerzy się kierowali. Czy oni myślą, że jak się zje naraz wiaderko ziemniaków, to już się nie będzie chciało jeść przez cały tydzień?
A propos Wisły, muszę wywołać ten temat. Jakim cudem Wisła wtedy spadła z ligi?
Nie wiem. Dzień w dzień się nad tym zastanawiam.
Dzień w dzień?
Tak. Do dzisiaj jak otwieram laptopa to mam na tapecie zdjęcie Wisły Kraków z sezonu 85, patrzę i nie dowierzam: jak ta drużyna mogła spaść? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Budka. Skrobowski. Jałocha. Nawałka. Lipka. Nawrocki. Iwan. Wróbel. Gorgoń. Ja byłem młodym piłkarzem, ja dopiero zaczynałem. Starszych trzeba zapytać.
Pana pytam.
Ale ja nie wiem. Naprawdę nie wiem. Dzisiaj taki skład walczyłby o Ligę Mistrzów. Przegraliśmy z Bronią Radom, z Bałtykiem Gdynia. Wtedy Wisła w ogóle była dziwną drużyną. Rok wcześniej przyjechał Lech, mistrz, dostał szóstkę. Legia – czwórkę. A potem dostawaliśmy bęcki z Bronią Radom. No i jak to jest możliwe?
Sportowo?
Nie wiem, nie chcę tu mówić, że się podkładali. Osiemdziesiąt procent tej drużyny to byli wiślacy z krwi i kości. Trudno mi sobie wyobrazić, by oni mogli sprzedać Wisłę. Jak mieliśmy wolne to się spotykaliśmy dwa czy trzy razy w tygodniu na tym kortowym boisku i sami z siebie graliśmy w piłkę. Dziewięćdziesiąt procent piłkarzy przychodziło, to świadczy o zaangażowaniu. Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Mam jeszcze jednego trenera w głowie, o którym chciałem powiedzieć.
Proszę.
Alojzy Łysko też jakąś tam wiedzę trenerską posiadł, ale jego sukces polegał na tym, że umiał dobrze żyć z piłkarzami. Taki trochę starszy brat. Jak nam nie szło, to chcieliśmy jak najbardziej zagrać dla trenera, bo fajny facet był i szkoda byłoby, gdyby miał przez naszą grę na pieńku u prezesa. Umiał z nami rozmawiać. A nie wszyscy to potrafili. Tu nie chodzi o to, żeby pozwalać na wszystko.
Zwykle taki trener-kumpel ma problem, by mu piłkarz nie wszedł na głowę.
To dużo zależy od inteligencji piłkarza. Jeśli jest kumaty, to będzie wiedział, że nie je się całej ręki, kiedy ma się palec. W GKS-ie na przykład jak lataliśmy na mecze to mogliśmy brać, kogo chcieliśmy. Żona? Nie ma sprawy. Chcecie teściową? Weźcie i teściową. Warunek był jeden: macie wygrać mecz. Inny, który też nam na bardzo dużo pozwalał, miał taką zasadę, że w sobotę wieczorem mówił nam:
– No, to idźcie na miasto, pobawcie się. Z rana pójdziemy do kościoła, jeśli ktoś chce, to niech idzie. Jeśli będziecie woleli się wyspać, to się wyśpijcie. Po południu zrobimy tylko siatkonogę.
My oczywiście przedłużyliśmy świętowanie i jak poczuliśmy wolność, to nieco przekroczyliśmy granicę. Posypały się kary, ale powiedzieliśmy:
– Trenerze, zróbmy tak. Za tydzień wygramy na wyjeździe, potem wygramy u siebie i nie ma mowy o żadnych karach.
– Pasuje.
Tak się sprawa zakończyła, bo oba mecze wygraliśmy.
W austriackich szatniach także się wychodziło?
Oczywiście. Później – bliżej zakończenia kariery – było nas w Admirze pięciu Polaków, to my mogliśmy tam robić wszystko. Takie było ciche przyzwolenie. Balowaliśmy, ale w niedzielę, kiedy zawsze po meczu była gierka na treningu, nikt z nami nie wygrał. Czy to w siatkonogę, czy w małej gierce. Jak zaczynaliśmy robić jaja, to Austriacy nie wiedzieli, co się dzieje. Raz na przykład Austriak przyjechał motorem. Schodzi do klubu na dół, tam jest taki daszek nad drzwiami. I po treningu chłopaki wsadzili ten motor na ten daszek. Nie wiem jak oni to wnieśli. Gość wychodzi, nie ma. Ukradli.
Tego najbardziej brakuje po latach? Tej szatni, atmosfery?
Czy mi czegoś w ogóle brakuje? Chyba niczego. Mam szczęśliwą rodzinę, wszystko jest OK. Coś tam udało się zdobyć, ale nie rozpamiętuję, że mogłem więcej czy coś. Patrzę po kolegach z boiska i jedni piją, drudzy się nie odzywają przez tydzień do żony, trzeci coś tam… Nie rozumiem tego, ja idę dalej i tyle.
Pan generalnie sprawia wrażenie takiego lekkoducha.
Lekkoducha? Ale że co?
Nie przejmuje się pan niczym.
Jak się mogę nie przejmować, skoro w wieku 21 lat już się ożeniłem, urodziła mi się córka, miałem mieszkanie, studiowałem, wojsko zaliczyłem. Obojętnie jak, ale zawsze. A że się nie przejmuje? A czym mam się przejmować? Taki mam charakter. Miałem w Sturmie Graz takiego trenera, Ivica Osim się nazywał. Chłopaki przed meczem robią jakieś kółeczka, nie wiadomo co, klepią się, krzyczą:
– Uuuu! Walczymy! Uuuu! Dawaj dawaj!!! Uuuuu!!!
Dla mnie to jest śmieszne, ale no dobra. Niech się motywują. Osim mówi:
– Chłopaki… Ale to nie jest wojna… Grajcie. Bawcie się.
Myślę, że o to w tym wszystkim chodzi.
Michał Probierz w tamtym sezonie strasznie się odgrażał przed meczem z Termaliką, co oni to nie zrobią. Dostał po nosie. No i po co tak się odgrażać? Mógł siedzieć cicho, wygrać sobie spokojnie i później się śmiać, pić piweczko.
Pompował zawodników.
No pompował. A mnie to śmieszy. Pokaż na boisku charakter. Że walczysz, biegasz od szesnastki do szesnastki. O, to jest coś. A że przed meczem będziesz się buzować i mówić, co to nie ty? Raczej nie mój klimat.
Co pan robił, kiedy przed meczem trener motywował piłkarzy właśnie w takim stylu?
Z reguły moi trenerzy nie buzowali w taki sposób, może jeden czy dwóch było takich, że picowali, udawali nie wiadomo co, ale poza tym chyba miałem szczęście do dobrych trenerów. Raczej starali się to przedstawić analitycznie. Jak mamy zagrać, gdzie są słabe strony, na co uważać. Konkretna odprawa. Zaatakujcie w pierwszym kwadransie z lewej strony, bo tu tak robili i przyniosło skutek. Takich rzeczy się chciało słuchać. Przykład z piłki ręcznej tego Wenty. Nie, że skoczył na nich „na hura, dawać!”. Spokojnie, mamy piętnaście sekund. Konkrety. Uwagi. Rozegrajmy tak, zachowajmy zimną głowę. Myślę, że to jest bardziej wartościowe. Ale Michał jest jeszcze młodym trenerem, ma czas, żeby się nauczyć.
Pan ma akurat taki charakter, ale są też piłkarze, którzy potrzebują napinki, muszą czuć presję, stawkę. Dobrze reagują, gdy ktoś na nich krzyknie.
Ale co mu się krzyknie? Idź, zabij? Zduś? Czy konkretnie, co ma robić?
Są tacy, którzy samą ambicją pomagają drużynie.
No to to nie są piłkarze.
(śmiech)
Wracając do tematu, mnie nie ciągnie mnie do piłki. W ogóle. Nie brakuje mi codziennego rytuału, że trening, zgrupowanie. Chcę pograć, to idę sobie pograć z oldboyami. Chcę odpocząć – jadę na urlop, kiedy chcę. Nie mam jakiejś chęci, żeby być trenerem, menedżerem.
Piłkarze często nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Mówią, że chcą zostać przy piłce, ale kompletnie nic z tego nie wynika.
Chcą zostać przy piłce, dobrze. Ale co konkretnie?
Sami nie wiedzą.
Ja też nie wiem i sobie znalazłem inne zajęcie. Pracuję w firmie detektywistycznej. Kiedy przyjeżdżają do Wiednia politycy, to my stoimy i ochraniamy, żeby nikt niepowołany się tam nie dostał. Oni mają swoich ochroniarzy, my jesteśmy tylko po to, by nikt się tam nie przyplątał, żaden turysta. Kontrolujemy różne miejsca, także markety. Kiedy jest jakaś kradzież, to wzywamy policję i oni zawijają gościa.
Czyli łapie pan bandziorów.
Eee, ja wiem. Spokojnie. Generalnie się nic nie dzieje. Czasem się zdarzają jacyś goście z Czeczenii czy Albanii, to przecież nie będę się z nimi bił. Wzywam policję i tyle. Na początku jak skończyłem grać, miałem swoją firmę, Keepersport. Ubiory bramkarskie, rękawice, spodenki, ochraniacze, wszystko, co może być. To był sklep internetowy. Zaczynaliśmy od zera. Na początku miałem jednego współpracownika, ale potem jego miejsce zajął syn. Od zera doszliśmy do pięciuset zamówień miesięcznie. Kolega był szefem, ja do poprzedniego roku prowadziłem to w Polsce. Sprzedałem mu swoje udziały i się rozeszliśmy. Wiadomo, o co chodzi. Coraz większy byłem, on też chciał coś z tego mieć. Sprzedałem i niech to prowadzi.
Tak pan lekką ręką odpuścił dobrze prosperującą firmę?
Nie no, dogadaliśmy się. Chciał to niech się bawi teraz (śmiech).
Z czego pan po latach kariery jest najbardziej dumny?
Zdecydowanie z debiutu w reprezentacji Polski. Nawet nie myślałem, że to w ogóle możliwe. Jako młody piłkarz marzyłem, żeby grać w kadrze, ale konkurencja była ogromna. Dziekanowski, Smolarek… Potem zaczęli mnie przesuwać do tyłu, do tyłu, wylądowałem na stoperze, konkurencja była już mniejsza. Spełniło się. Mogło być więcej meczów, ale z różnych względów nie wyszło. Mój klub nie był najpopularniejszy, że tak to ujmę.
Co ma pan na myśli?
W owym czasie w centrali Polskiego Związku Piłki Nożnej lubiano inne kluby. Była Warszawka i Dziurowicz. Oni się spierali. Dziurowicz później został prezesem, to jakoś inaczej to było. Ale ja już później wyjechałem, więc to mnie nie dotyczyło. Kiedy grałem, to robili wszystko na złość Dziurowiczowi. Grała określona jedenastka, a kiedy sytuacja robiła się nieciekawa, szansę dostawali inni.
Powołań nie wysyłał Apostel?
W pewnym sensie wysyłał. Ale tylko w pewnym. Na pewno był pod wpływem działaczy, którzy sugerowali mu „powołaj mojego zawodnika”. Klub działacza miał wtedy taki profit, że mógł takiego zawodnika lepiej sprzedać. Tak to się kręciło. Przy Nawałce, tak mi się przynajmniej wydaje, tak nie ma. Selekcjoner może mieć jakieś sympatie, ale kiedy bierze lawinowo piłkarzy z jednego klubu, a oni jako całość grają przeciętnie, to wiadomo, o co chodzi. Ale powtarzam: to były zupełnie inne czasy. Wtedy nawet kontuzji dobrze nie leczono, a teraz piłkarze wracają do piłki i to jak szybko. W Katowicach mieliśmy na lewej obronie Krzyśka Maciejewskiego, który wiązał kolana bandażem. Wychodził na boisko z kontuzją i grał non stop. I nawet dobrze grał. Taki charakter.
To ma dobre i złe strony. Takie rzeczy odbijają się na zdrowiu, organizmu się nie oszuka.
Tak, podałem skrajny przykład. Ale to i tak lepsze niż Olszar, który jak przyjechał do Austrii, to schodził po trzydziestu minutach z treningu. Nikt nie wiedział, o co chodzi, a jego zawsze coś bolało. “Ledek” to by kuźwa zagryzł faceta, żeby tylko nie zejść z boiska. To jest ta różnica pomiędzy Polską a zachodem. Na zachodzie musisz wszystko sobie wywalczyć. Odnaleźć się w grupie, poznać szybko język. Nie może być tak, że przyjedziesz i po treningu od razu jedziesz do żony i będziesz ją sobie klepał. Trzeba się zintegrować z grupą. Do tego samozaparcie. Charakter. Musisz to mieć. Czytałem ostatnio artykuł o Włodarczyk, że rzucała pod mostem gdzieś na trawie, taki miała trening. Tacy ludzie coś osiągają w życiu.
Wspomniał pan o kontuzjach. Pan miał jakieś przejścia związane z nimi?
Ja akurat miałem szczęście w nieszczęściu, bo najpoważniejszą kontuzję odniosłem za granicą, na młodzieżowych mistrzostwach Europy w Szwajcarii. Grałem w ataku, idę z akcją, bramkarz skoczył mi na nogę i zerwał wszystkie więzadła. Krzyżowe, poboczne, wszystkie. W Polsce panował stan wojenny. Znieśli mnie do szatni, siedzę załamany. Przychodzi tłumaczka. Polka, która kiedyś uciekła z Polski.
– Tu jest lekarz, mógłby obejrzeć twoją nogę…
– Tak, tak, proszę.
Przychodzi, ogląda, mówi, że to więzadła krzyżowe i że potrzebna operacja.
– Zgadzasz się? – pyta tłumaczka.
Miałem siedemnaście lat. Wszyscy jeszcze na meczu. Kurwa mać, co robić. Mówię:
– Dobra! Zgadzam się!
Nikt z drużyny o tym nie wie. Gdyby tylko wiedzieli, to by mnie z tymi więzadłami wsadzili w pierwszy lepszy autokar i wysłali do Polski. Przecież to się wiązało z olbrzymimi kosztami. Przyjechała karetka, zawieźli mnie szybko do szpitala, mecz się skończył.
– Gdzie jest Świerczewski?
– W szpitalu. Już zoperowany.
Tylko to mnie uratowało. 500 dolarów kosztowała doba. A ja spędziłem tam miesiąc. Przecież nikt w życiu by się na to nie zgodził. Przyleciałem do Warszawy, to mnie wzięli na trzy dni na obserwację do szpitala na Bema. Przyszedł lekarz, noga rozwalona, miałem na kolanie taką specjalną maszynę i już mogłem wykonywać pierwsze ćwiczenia. Lekarz zdziwiony:
– To nie w gips?
Takie były czasy, że wszystko, każdą kontuzję, pchali od razu w gips. Musiałem sam im tłumaczyć, co to jest, po co tak, jakie ćwiczenia wykonywać. Po trzech dniach stamtąd wyszedłem. W zasadzie to ojciec mnie zabrał, a przy okazji wlał lekarzowi.
???
Lekarz powiedział, że już nigdy nie będę grał w piłkę. Jak ojciec to usłyszał… No prawie gościa udusił. Trzeba przyznać, że brat ma podobny charakter do mojego ojca.
A propos, po zdarzeniu z Dębicy długo trzeba było kolegom tłumaczyć?
Nic nie tłumaczyłem. Co ja mam im tłumaczyć? Przecież ja ich znam, doskonale wiem, jak się zachowują. To, co jest tolerowane w Austrii, nie będzie tolerowane w Polsce. Jak ktoś kogoś wyzywa, to się musi liczyć z konsekwencjami. Szkoda, że trafiło na Wieśka, prezesa Poloneza. Jeden jego kolega – ja wiem, który – zasługiwał bardziej na strzała. Ale Wiesiek też ma swoje za uszami. Ja oczywiście nie jestem za tym, żeby tak się to kończyło, ale przecież wiem, jacy oni są. Grają i wkoło wyzywają. Od pedałów, od chujów, od kurew. Mają niezdrowe ambicje, wszystko chcą wygrywać. Przyszedłem pograć z nimi raz, przyszedłem drugi, zobaczyłem, co tam się dzieje i podziękowałem. Mój brat jest po prostu nie przystosowany do takich zachowań, dlatego zareagował jak zareagował.
Pan w rodzinie był – jak mniemam – tym spokojniejszym.
Raz tylko w Wiśle Kraków uderzyłem jednego gościa. Duży był, kopał mnie, nie mogłem sobie z nim poradzić. No i dostał strzała. Ale tak to nie. Piotrek w dzieciństwie nie był taki, bo jest pięć lat młodszy, ja go ciągnąłem na wszystkie boiska i ja go często musiałem bronić. Ale raczej nie było przed czym, bo mieliśmy fajną ekipę. Potem wyszedłem z domu jak miałem 14 lat, on też, ja do Krakowa, on do Katowic. Znam jego charakter, ale gdyby się nic nie wydarzyło, to on by muchy nie skrzywdzić.
Wyliczyliśmy nawet na Weszło wszystkie walki pańskiego brata. Dziesięć się uzbierało.
Dziesięć walk?!
Tak.
Polonez, Godlewski, co tam jeszcze? Sporo. Nie ma nic bez przyczyny, wie pan. Brat się tak zachował i tyle. Pomimo to kocham go przecież nadal (śmiech). Wiesiek niby wypowiadał się w “Piłce Nożnej”, ale nie wiem, czy Godlewski w ogóle z nim rozmawiał, chyba sam to wypocił. Wiesiek tam niby opowiadał, że oni jeżdżą po Polsce, są zapraszani, wszystko jest fajnie, bla, bla i akurat w Dębicy wpadli na złego Piotrusia Świerczewskiego. No to przypomnę, że przecież byli wcześniej w Stalowej Woli i tam też skończyło się to skandalem. Przerwali mecz, jeden z gości pobił sędziego, zachowywali się tak jak zwykle. Może Wiesiek miał jakiś zanik pamięci, nie wiem. Może zadzwonić do mnie, ma numer, ja mu wszystko przypomnę.
To tak podsumowując: zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom tego, że żyją w innych czasach?
Zazdroszczę przede wszystkim tego, że teraz piłkarze mają ludzi, którzy mogą im powiedzieć, co potrzeba, by osiągnąć karierę. Kiedyś byłeś pozostawiony sobie. Albo byłeś na tyle mądry i udało ci się coś zdziałać, albo odpadałeś. Kiedyś menedżer załatwił wyjazd, spakował pieniądze, tyle. Teraz wie, że może zaprojektować karierę i mieć z tego większy profit. Natomiast nie wydaje mi się, by sam poziom ligi był wyższy. Zawodnicy są bardziej profesjonalni, to w stu procentach. Ale poza tym… Oglądam ligę zachodnią i tam grają jakoś normalnie, podają sobie. Nie mówię o Realach czy Bayernach, ale o zwykłych meczach. U nas od razu podnoszą tę piłkę, gra mu na jaja, ten nie wie, co z tym zrobić. Oglądam i zastanawiam się: o co tu w ogóle chodzi? Boiska są przecież sto razy lepsze…
Są. Prawda.
Piłki dziesięć razy lepiej wykonane…
Tak.
Buty kolorowiutke, jakie tylko sobie wymarzysz.
Potwierdzam.
No i o co tu chodzi?
Nie wiem.
Też nie wiem.
Ale paradoksalnie po tym wywiadzie młodsza publiczność doceni, jak duży skok zaliczyła polska piłka.
Tylko niech pan podczas spisywania nic nie przekręci. Ostrzegam: brat daleko nie ma!
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK