To historia z gatunku nie do wiary. Z samego szczytu na peryferia poważnej piłki. Od meczów przeciwko Rooneyowi czy Silvie, do tych z bankierami, wuefistami, plażowiczami. Dokładnie cztery lata temu Michu przechodził z Rayo Vallecano do Swansea i łapał pana Boga za nogi.
Do Premier League wszedł szturmem, w zasadzie od pierwszego meczu widać było, że to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Szybka, siłowa gra – to było jego środowisko naturalne. Po trzech pierwszych meczach – w których walnął cztery bramki – na Wyspach znał go już każdy fan futbolu. Po całym sezonie, w którym swój licznik zamknął na osiemnastu bramkach – pewnie i nawet niektóre gospodynie domowe. Na kanwie tego dorobku w swojej ekipie widział go Arsene Wenger, ale prezes Swansea pozostał nieugięty. Trzydzieści milionów funtów i ani pensa mniej.
Dziś z nikt nie da za niego choćby dziesięć procent tej kwoty.
Po kapitalnym sezonie zaczął się potężny zjazd. Właściwie to nie zjazd, a wręcz skok do przepaści. Wypożyczenie do Napoli – bida z nędzą, zamiast się odbudować, znów nie grał. Wciąż odzywała się jego kostka, która uniemożliwiała mu grę w piłkę. Michu nie był zainteresowany dojściem do siebie w poważnym miejscu, uznał, że uczciwiej będzie wykurować się kopiąc się z amatorami. Dziś teoretycznie noga jest zdrowa, ale Michu… wciąż nie chce wydostać się z tego czwartoligowego bagna. Mówi, że gra w klubie prowadzonym przez jego brata (UP Langreo) sprawa mu przyjemność i nie chce z niej rezygnować. Niedawno stuknęła mu trzydziestka, teoretycznie mógłby przecież jeszcze pograć parę ładnych lat. Wygląda jednak na to, że nie podejmie już żadnej próby powrotu. Szkoda.