Jakie są cele Arki na ten sezon? Na czym polega przewaga Gdyni nad innymi polskimi miastami? Jak wyglądało życie młodzika w juniorach Polonii Warszawa? Jak spaść z Ekstraklasy i wylądować w Segunda División? Czy da się przez sześć dni w tygodniu iść w tango, by potem być najlepszym na boisku? Co czuje zawodnik po zwycięstwie nad zespołem prowadzonym przez José Mourinho? O tym i o wielu innych sprawach porozmawialiśmy z ulubieńcem gdyńskich kibiców i zarazem jednym z absolutnie kluczowych zawodników Arki, Antonim Łukasiewiczem.
Nadchodzący sezon będzie twoim trzecim w barwach Arki. Kiedy przychodziłeś do klubu, od razu zakładałeś dłuższy pobyt w Gdyni?
Kiedy zadzwonił telefon z Gdyni i została mi przedstawiona konkretna wizja, wiedziałem, że chcę tu przyjść w określonym celu. Był nim awans do tej wymarzonej, upragnionej Ekstraklasy. Przychodziłem z myślą o tym, by ten cel wraz z kolegami i sztabem szkoleniowym jak najszybciej osiągnąć. W moim pierwszym sezonie tutaj się nie udało, jednak cieszę się, że zdołaliśmy awansować w minionym. Być może mój rozbrat z najwyższym poziomem rozgrywkowym trwał nieco dłużej niż pierwotnie zakładałem, ale tak to już w życiu jest, że nieraz plany trzeba na bieżąco weryfikować.
Nie targały tobą jednak wątpliwości przed odejściem z Górnika? Jakkolwiek patrzeć, w twoim ostatnim sezonie w Zabrzu zrobiliście fajny wynik, kluczową postacią w tym zespole może nie byłeś, ale mimo wszystko swoje grałeś. Nie dopuszczałeś do siebie czarnego scenariusza, że do tej Ekstraklasy możesz już jednak nie wrócić? Gdy podpisywałeś kontrakt z Arką, miałeś już trzy dychy na karku.
To są zawsze pewnego rodzaju wybory, których nie jesteśmy w stanie ocenić na bieżąco. Odpowiedź przychodzi dopiero po pewnym czasie. W Zabrzu, tak jak powiedziałeś, nie byłem wiodącym graczem, a sztab szkoleniowy nie darzył mnie takim zaufaniem, żeby przedłużać ze mną kontrakt. Stanąłem wtedy przed trudnym wyborem. Mogłem wyczekiwać ofert z Ekstraklasy albo po prostu usiąść do rozmów z klubem, który jest najbardziej konkretny.
Zgłaszały się po ciebie zespoły z krajowej elity?
Coś było, jednak były to bardziej wstępne zapytania. Trudno mówić w tym przypadku o ofertach. Raczej o zapytaniach w stylu: “a może usiądziemy do rozmów”. W Arce z kolei wszystko poukładało się w ten sposób, że po pierwsze przyszedł trener Darek Dźwigała, z którym kiedyś w przeszłości miałem przyjemność grać, po drugie ówczesny dyrektor sportowy, Czesław Boguszewicz, też znał mnie z ekstraklasowych boisk i zadzwonił z konkretną propozycją. Arka była najbardziej zdeterminowana i najszybciej byliśmy w stanie przebrnąć przez cały proces negocjacji. Wracając jednak jeszcze do poprzedniego pytania – wątpliwości zawsze są i zawsze będą. Nigdy nie jesteś w stanie ocenić w stu procentach, czy dana decyzja będzie dobra. Trzeba usiąść, zastanowić się i przeanalizować wszystkie za i przeciw. Z perspektywy czasu absolutnie nie żałuję. Jestem znowu w tym miejscu, w którym chciałem być.
W Gdyni stałeś się też ulubieńcem kibiców. Myślę, że to spore osiągnięcie, tym bardziej, że spędziłeś kilka sezonów w Śląsku Wrocław, z którym relacje są, jakie są.
Bardzo się cieszę, że kibice w jakiś sposób mnie doceniają. Mimo wszystko trzeba zaznaczyć, że ta sytuacja pewnie inaczej wyglądałaby też, gdybym przechodził do Gdyni bezpośrednio ze Śląska. Po drodze występowałem jednak również w innych zespołach. Tym niemniej uważam, że najważniejsze jest i tak to, by w każdym klubie po prostu grać na sto procent swoich możliwości. Ja nigdy nie kalkulowałem, zawsze starałem się dawać z siebie wszystko. To, jak odbierają cię kibice, zależy jednak także od kilku innych czynników. Bo gdyby nie było wyniku sportowego, być może fani nie dopatrywaliby się zbyt wielu pozytywów w grze mojej czy kolegów. Finalnie wynik zawsze ma przełożenie na to, jak jesteśmy odbierani przez publikę.
Jakiś czas temu przeprowadziliśmy wywiad z prezesem Wojciechem Pertkiewiczem. Powiedział on wówczas, że piłkarze szybko zauważają, iż Gdynia poza miejscem pracy jest też po prostu fajnym miejscem do życia. Też możesz przyznać, że przesiąknąłeś Gdynią?
Przyznam się bez bicia, że przesiąknąłem. Pod tym względem Gdynia bije wszystkie miasta, w których miałem okazję mieszkać.
Rodzinną Warszawę też?
Muszę przyznać, że tak. Ze stolicy wyprowadziłem się jednak w 2006 roku, gdy zaczęła się moja przygoda z innymi klubami i piłką zagraniczną. Jasne, Warszawa ma ten magnes w postaci rodziców moich czy rodziców mojej żony, mojego brata, bo wszyscy tam zostali, jednak w Gdyni żyje mi się świetnie. Fantastyczne położenie, bo i blisko do morza i blisko na Kaszuby. Człowiek nawet jeśli w wakacje pracuje, to kiedy znajdzie kilka godzin wolnego czasu, wie, że może te siły odpowiednio zregenerować i z czystą głową przystąpić do kolejnych treningów, kolejnych meczów. Doskonale się tu czujemy. Ludzie są otwarci, bez kompleksów. Widać też, że prezydent miasta bardzo dba o swoich mieszkańców, organizując różnego rodzaju imprezy, maratony, wyścigi rowerowe, i tak dalej, i tak dalej. Gdynia jest niezwykle aktywnym miastem. Mam wrażenie, że wszyscy tu uprawiają sport albo coś ze sportem mają do czynienia. To wszystko wpisuje się w to, co też ja sam robię na co dzień. Bardzo się cieszę z tego, że ludzie wiedzą tu, jak istotna jest aktywność fizyczna. Myślę, że ta świadomość wśród lokalnej społeczności pozwala jej być troszkę bardziej wyjątkowym w skali kraju, bo tutaj po prostu nikt nie ma kompleksów, wszyscy są uśmiechnięci, pozytywnie nastawieni do życia i to też jest ta otoczka, która zawodnika zawsze może do tego miasta przyciągnąć.
Samym klubem zdaje się też przesiąknąłeś. Przypominam sobie sytuację, gdy po jednym z meczów wyjazdowych przejąłeś megafon i nie miałeś oporów przed tym, żeby solidnie ryknąć.
Tak, tak, to była rzeczywiście bardzo miła chwila, bo na szacunek trzeba pracować całe życie. Cieszę się, że spotkał mnie taki zaszczyt, że kibice poprosili mnie, bym tę popularną “emkę” krzyknął razem z nimi. Miałem zresztą okazję ją wykonywać także tutaj po dającej nam awans potyczce z Bytovią. To są piękne momenty, które zostaną w człowieku na lata i cieszę się, że akurat mnie takie wyróżnienie spotkało. Życzę każdemu zawodnikowi Arki, by kiedyś również stanął przed podobną szansą. Nie ma też co ukrywać, że w klubie relacje z kibicami, ze sztabem szkoleniowym, całym pionem sportowym i zarządem są naprawdę świetne. Jest to jednak owoc ciężkiej pracy wszystkich w klubie. Nie tylko zawodników, lecz także działaczy, prezesa i kibiców. Tak naprawdę wspólnie możemy się z tego sukcesu cieszyć. Oczywiście teraz przed nami stoją już nowe wyzwania, a w osiąganie kolejnych sukcesów trzeba będzie tego wysiłku włożyć jeszcze więcej.
We Wrocławiu po spotkaniu ze Śląskiem też przejąłbyś megafon, gdyby cię o to poproszono?
Staram się unikać mocno prowokacyjnych sytuacji. My jako zawodnicy jesteśmy w pewien sposób najemnikami, bo znajdujemy się tam, gdzie ktoś nas potrzebuje, gdzie ktoś nas chce. Nigdy nie powinniśmy mówić nigdy jakiemuś klubowi, bo nigdy nie wiesz, jak tak naprawdę twoja kariera się potoczy. Z drugiej strony trzeba też darzyć szacunkiem wszystkich poprzednich pracodawców. W piłce nie ma przypadkowych ludzi, ale wszyscy robią to, co robią z miłości. To jest nasza pasja, nasza przewaga nad innymi zawodami, że robimy coś właśnie z pasji i na dodatek zarabiamy na tym pieniądze. W takim przypadku byłoby to więc dla mnie trudne i problematyczne z racji tego, że szacunek należy się wszystkim klubom, w których do tej pory się występowało. Myślę, że kibice mimo tych wszystkich animozji odmowę w takiej sytuacji w jakiś sposób by zrozumieli. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem w Gdyni i staram się jak najlepiej wykonywać swoją robotę. Wiadomo też, że człowiek przeżywał różne – raz lepsze, raz gorsze – momenty w innych zespołach, ale szacunek należy się wszystkim. Bez względu na to, czy się z kimś lubi czy też nie. Szacunek i pokora muszą być wpisane w życie wyczynowych sportowców i zresztą nie tylko sportowców. Zwyczajna kultura wymaga bowiem tego, żeby z szacunkiem odnosić się do drugiej osoby.
Zdaniem wielu twój boiskowy wizerunek gościa od czarnej roboty mocno koliduje z twoim wizerunkiem poza murawą. Nie panikujesz przed kamerami ani też nie zdarza ci się udzielać wypowiedzi, po których stawałbyś się obiektem szydery. Przeciwnie – jesteś poukładanym, inteligentnym facetem.
Poza boiskiem jesteśmy normalnymi ludźmi. Jeżeli komuś się wydaje, że piłkarz to jest ktoś, z kim nie da się porozmawiać, który nie potrafi się wypowiedzieć i nie ma jasno sprecyzowanych poglądów, to myślę, że to dawno odeszło do lamusa. Moim zdaniem to bardziej zabobon, który gdzieś tam po prostu jeszcze funkcjonuje. Ja nie mam z tym problemów, ale to też w znacznej mierze zasługa moich rodziców, którzy tej kultury osobistej i umiejętności wypowiadania się mnie uczyli. Uważam, że obecnie wszyscy zawodnicy są na takim poziomie, że bez względu na to, co reprezentują sobą na boisku, każdy z nich potrafi stanąć przed kamerą i powiedzieć składnie dwa czy trzy zdania. Dobrze, że to idzie w tym kierunku, bo i ludzie być może dostrzegą w nas nie tylko wyrobników biegających za piłką, lecz także osoby mające coś ciekawego do powiedzenia, które są w stanie rozmawiać nie tylko o sprawach sportowych, lecz również światopoglądowych.
Pierwsze kroki w piłce stawiałeś w Polonii Warszawa. Spędziłeś tam wiele lat, przeżyłeś z tym klubem zarówno grę w eliminacjach do europejskich pucharów, jak i spadek. Podejrzewam, że musi cię boleć to, co się dzieje przy Konwiktorskiej w ostatnich latach.
Boli, oczywiście, że boli. Trudno podchodzić bez szacunku do klubu, który cię wychował. Który wychował mnie zarówno jako zawodnika, jak i jako człowieka. Tam dorastałem, stawiałem swoje pierwsze kroki pod okiem trenera Krzysztofa Chrobaka. Pobliska szkoła, do której chodziłem do liceum, różni ludzie, którzy w ówczesnej Polonii pracowali… Wszystko to miało wpływ na to, w jaki sposób się ukształtowałem nie tylko jako piłkarz, ale również jako człowiek. Nawet jeśli ten zawód skazuje cię na skakanie z miejsca na miejsce, to jednak boli to, że Polonia Warszawa będąca klubem z bardzo bogatą historią, bo wiemy, że różne rzeczy w okolicach stadionu i na samym obiekcie Polonii w okresie II wojny światowej się działy, w tej chwili dopiero gdzieś tam powoli wraca na piłkarskie salony. Konwiktorska 6 to był zawsze mój drugi dom.
Jak wspominasz same początki przygody z Polonią?
Pamiętam, że na treningi dojeżdżałem z Sadyby autobusem. Jako dziewięcio czy dziesięcioletni chłopak trzeba było przemierzyć całe miasto. Pamiętam też, ile zdrowia i zachodu na początku kosztowało moją mamę to, by puścić mnie pierwszy raz samego autobusem. Przypomnę, że nie było wtedy telefonów komórkowych i tego typu rzeczy, więc człowiek przepadał i wracał dopiero wieczorem. Później, ileż było zachodu i dyskusji mamy z tatą, bo uparłem się, że chcę iść do liceum sportowego na Konwiktorską, bo to dawało mi możliwość trenowania, uczenia się i podnoszenia swoich umiejętności. Mama bała się, że zaraz będą kontuzje czy inne problemy. Tata z kolei jakoś mamę zdołał przekonać, więc od najmłodszych lat wszystko się wokół tej Polonii kręciło. Na pierwszy trening pojechałem tam w maju 1992 roku. Wtedy jeszcze było coś takiego jak “połówki roczników” – na przykład 83. rocznik po lipcu już był grupą młodszą, a przed lipcem grupą starszą i łączył się z rocznikiem 82. Pamiętam, że pojechałem na nabór do trenera Piotra Strejlaua, syna słynnego Andrzeja, i zapytano się mnie: “chłopcze, a który ty jesteś miesiąc?”. Odpowiedziałem, że czerwiec. “Jak czerwiec, to musisz iść do trenera Chrobaka”.
Pamiętam pierwsze przeboje, jak trafiłem do grupy, która już w zasadzie była dobrze zgrana i do której wcale nie tak łatwo było się dostać. Pamiętam ten dzień jak dziś. Jak się weszło na ten stadion Polonii, jeszcze deski i sztachety na trybunach, w opłakanym stanie budynek klubowy, który na przełomie tysiącleci został delikatnie wyremontowany, a dopiero za prezesa Wojciechowskiego został doprowadzony do stanu pełnej używalności… Łezka się w oku kręci. Mijało się stadion i szło się na tę słynną “Saharę”, gdzie w maju i czerwcu było tyle kurzu, że człowiek schodził cały czarny, a w klubie wody nie było albo była tylko zimna. Czasami wracałem przez Warszawę cały brudny i umorusany. Jesienią z kolei jak przywoziłem dres z treningu cały od błota, to mama się za głowę łapała. Najpierw musiała to wszystko w wannie opłukać, później wyprać. Szlag ją trafiał. Potem okres liceum, trenowaliśmy na bocznym boisku, gdzie obecnie jest sztuczna nawierzchnia. Trzeba było jeździć z całą torbą na dwa treningi i jeszcze znaleźć miejsce na podręczniki. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, jaki to był cyrk, to droga, którą przebyłem, by być w tym miejscu, w którym jestem obecnie, a nie jest to przecież szczyt światowej piłki, był naznaczony naprawdę ciężką pracą. Bardzo dużo różnego rodzaju wyrzeczeń, wiele różnych problemów takich czysto organizacyjnych i tak dalej. Ale tak jak widzisz – zapytałeś mnie o Polonię, a o niej mógłbym mówić i mówić.
W zasadzie, to właściwie dlaczego Polonia a nie Legia?
Polonia po prostu zajmowała się dzieciakami w naszym wieku, prowadziła nabory do grup i uznawana była za klub, który lepiej szkolił młodzież. Do Legii można było się dostać, nie chcę teraz strzelać, od bodaj dwunastego czy trzynastego roku życia i ta droga też była jakaś zawiła i skomplikowana, więc z kolegami z osiedla wybraliśmy się na Polonię. Większość z nich faktycznie trenowała tam przez wiele, wiele lat, a ja zostałem od dziewiątego roku życia aż do 2006 roku, do spadku, który niestety miałem okazję z Polonią przeżyć. Czternaście lat, dziś mam 33, więc do niedawna człowiek spędził pół życia właśnie tam, na Konwiktorskiej. Jest co wspominać, bo były piękne chwile. W piłce juniorskiej zawsze sobie świetnie radziliśmy, mieliśmy super drużynę i zawsze biliśmy się o medale na mistrzostwach Polski. Łezka się w oku kręci. Jeździliśmy na różne obozy, turnieje międzynarodowe w dwa czy trzy roczniki jednym autobusem, wszyscy spali jeden na drugim. Stawało się na jakimś postoju, klapy do góry, otwierało się konserwy. Takie były czasy.
Nie sposób o tym zapomnieć i właśnie dlatego też boli to, że Polonia na te salony musi wracać. Miejsce klubu o tak bogatej historii jest w Ekstraklasie. Dla warszawskiej piłki też fajnie by było, gdyby na najwyższym szczeblu występowały dwie drużyny – nawet na przykładzie Gdyni widać doskonale przecież, jak długo czekano na te derby z Lechią. Wierzę, że pod rządami Jerzego Engela, Jerzego Engela Juniora i Igora Gołaszewskiego Polonia wróci na piedestał, będzie w mądry sposób zarządzana i nikt już nie pozwoli wyrządzić jej podobnej krzywdy jak kilka lat temu.
Wspomniałeś o spadku. Ciekawi mnie, jakim cudem zamiast w drugiej lidze polskiej wylądowałeś w drugiej, ale hiszpańskiej.
Każdy w zespole pełni jakąś funkcję i stara się grać jak najlepiej. Tak czy siak, dla obserwatorów z zewnątrz to jedna, dwie, trzy osoby na tle reszty się zawsze wyróżniają. De facto mamy jeden wspólny cel, ale naturalnie wychodzi tak, że drużyna pracuje na jednego, drugiego czy trzeciego chłopaka. To nie działa też jednak w ten sposób, że z góry zakładamy sobie, że chcemy wypromować naszego prawego pomocnika. To po prostu pewnego rodzaju splot okoliczności. Przed tym spadkiem, dokładnie w 2005 roku, przeżywałem trudne chwile w mojej karierze, zerwałem więzadła krzyżowe. Spory problem, ponieważ Polonia nie była wówczas potentantem finansowym i nie było wiadomo, kto i gdzie ma przeprowadzić zabieg. O to, żebym trafił w odpowiednie miejsce zadbał jednak mój ówczesny menedżer, Jarek Kołakowski, który sam po części sfinansował operację. Mój trener z kadry U-21, Władysław Żmuda, także stanął na wysokości zadania i również wspomógł mnie finansowo w leczeniu. Ostatecznie cały sezon 2005/06, który zakończył się z jednej strony spadkiem, z drugiej zaś moim awansem sportowym, sprowadza się do tej kontuzji. Wiosną 2005 roku uraz, potem żmudna praca już po zabiegu i później już sezon, w którym się odbudowywałem. Jesienią mieliśmy sporo problemów jako zespół, pamiętam, że mnie wskoczenie na optymalny poziom też kosztowało ogrom wysiłku. Sama jesień w moim wykonaniu także nie była zbyt udana. Do tego roszady trenerskie i koniec końców również niezbyt udana wiosna, gdy walczyliśmy do niemalże ostatniej kolejki o utrzymanie. No ale się nie udało. Mój menedżer zadbał jednak o to, by przedstawiciele innych klubów przyjeżdżali tutaj spoza Polski. Hiszpanie obserwowali nasze mecze z Bełchatowem (remis 0:0) i Groclinem (porażka 1:2). Już coś tam zobaczyli, coś dostrzegli. Po sezonie poleciałem tylko na testy medyczne i podpisałem kontrakt z Elche.
To musiało być dla ciebie tym bardziej fajne, bo jesteś przecież fanem hiszpańskiej piłki.
Jestem, jestem. Jako dziecko oprócz Barcelony kibicowałem Milanowi. Potem troszkę moje gusta się zmieniały, ale Barcelona niezmiennie zawsze bardzo mi się podobała, bo odnosiłem takie wrażenie, i myślę, że wszyscy to widzą, że świat idzie do przodu, a tam cały czas wizja klubu wciąż pozostaje ta sama. Cały czas dążą do tego, żeby grać ten futbol totalny. Wszystko musi być dograne, nie mamy prawa być bez piłki, musimy dominować w każdym obszarze boiska. Zawsze mnie to strasznie rajcowało. Zawsze to było moje marzenie “aj Jezu, zagrać w tej Barcelonie”. Człowiek miał te dziewięć czy dziesięć lat, zaczynał stawiać poza podwórkiem pierwsze kroki i myślał sobie, żeby kiedyś być w tej Barcelonie. Oczywiście, marzyć każdy może, ale nie każdy te marzenia spełni.
Kiedy grałeś w Hiszpanii, miałeś do Barcelony trochę bliżej. Zdarzyło ci się zobaczyć jakiś ich mecz z wysokości trybun?
No właśnie nie udało się! Takie miałem plany, żeby pojechać, żeby zobaczyć, ale do tej pory nie byłem na żadnym spotkaniu. Szkoda, ale myślę, że moi synowie mi nie odpuszczą i zmobilizują mnie do tego, by kiedyś tam pojechać.
Zaraziłeś ich tym?
Zaraziłem, tak. Ale z drugiej strony oni też zarazili mnie trochę Bayernem. No bo wiadomo, Robert też tam wykonuje świetną robotę. Taki jestem teraz trochę rozdarty (śmiech).
Przed transferem do Hiszpanii nie bałeś się trochę, że tam nie do końca będziesz pasował stylem gry?
Powiem szczerze, że miałem pewne wątpliwości, jednak też bardziej niż do roli kreatora gry byłem przymierzany bardziej do funkcji, jaką, przykładowo, pełnił w Sevilli Grzegorz Krychowiak. Początki były udane, jednak finalnie nie osiągnąłem tego, co sobie zakładałem. Moja przygoda z hiszpańską piłką dość szybko się skończyła, ale i tak zebrałem tam ogromny bagaż doświadczeń. Po pierwsze, w 2006 roku polska piłka była w trochę innym miejscu, Hiszpanie byli zdecydowanie w innym miejscu. Po drugie też same doznania czysto behawioralne, związane z poznawaniem nowych ludzi, nawiązywaniem kontaktów, nauką języka, samodzielnego życia za granicą, przesiąknięciem kulturą innego kraju, zobaczenia tego, czym tak naprawdę jest tak hiszpańska piłka były niezwykle cenne.
Jak przebiegł ten proces adaptacji związany z przestawieniem się z piłki polskiej na hiszpańską?
Początki były trudne, bo szybkość z jaką operowano tam piłką sprawiała nieraz, że przez dwa tygodnie kręciło mi się w głowie (śmiech). Jeszcze szybciej, jeszcze szybciej i jeszcze szybciej. Nie wierzyłem, że tak się da. Ale takie były realia. Klubowa piłka w Polsce znajdowała się w innym miejscu, a tam jednak technika użytkowa, czyli to, co najważniejsze w piłce nożnej, stała na bardzo wysokim poziomie. Przyjęcie w ruchu, zagranie w ruchu, niby proste, ale wykonanie… To robi tak naprawdę różnicę. Nie to, żeby zagrać z pierwszej byle jak. Różnicę robi właśnie przyjęcie, zagranie, wyjście na pozycję. W Hiszpanii mieli opanowane to do perfekcji. Dużo mi to dało. Sportowo początki były piękne, bo w pierwszej części sezonu dostałem duży kredyt zaufania ze strony trenera, w pierwszych 15 spotkaniach grałem praktycznie od A do Z. Jako drużyna nie mieliśmy jednak zbyt dobrych wyników i naturalnym jest, że to szkoleniowiec jako pierwszy ponosi odpowiedzialność. Wówczas wśród Polaków grających za granicą nagminnym było to, że nie radzili sobie po przyjściu nowego trenera. Zdaję sobie jednak sprawę i nie boję się przyznać, że to wynikało też na pewno w jakiś sposób z mojego nieodpowiedniego przygotowania, być może ze zbyt niskich umiejętności. Z perspektywy czasu trzeba sobie jasno powiedzieć, że nigdy nie należy winić trenera za to, że się nie gra. Po prostu nieraz znajdujemy się w różnych sytuacjach i musimy być gotowi na to, by zawsze reagować w taki sam sposób, bo to jedyna droga, która może nas zaprowadzić w odpowiednie miejsce. Wyjazdu do Hiszpanii jednak nie żałuję. Mógłbym żałować, gdybym nie wyjechał. Pojechałem, zobaczyłem, spróbowałem. Mogło być lepiej, ale jest coś, co zostaje na lata, czyli to doświadczenie. To coś bezcennego, coś co zostaje na całe życie.
Ktoś z ówczesnego Elche zdołał na dobre się przebić wyżej? Z tego co sprawdzałem, grałeś z w zespole z Willym Caballero.
Na dobrą sprawę, z tamtej kadry tylko on odpalił, ale Willy już wtedy był reprezentantem Argentyny, bodajże olimpijskim. I w zasadzie jedynie on się na ten szczyt wdrapał i zdołał się na nim utrzymać. Reszta graczy natomiast porozchodziła się po różnych hiszpańskich klubach i jakichś wielkich karier nie zrobiła. Ale trzeba też zwrócić uwagę na to, że w Hiszpanii zawodników prezentujących wysoki poziom jest więcej niż w jakimkolwiek innym kraju. Tam wszyscy grają w piłkę. Przez cały rok. To jest ich ogromna przewaga. Oni mają tam taki wybór, że niektórzy grają przez dwa czy trzy sezony w Primera División i nagle znikają. Nie wiesz, co się z chłopakami dzieje. Mówię oczywiście raczej o tych średnich zespołach, bo w Sevilli, Barcelonie czy Realu zachowuje się pewną ciągłość. Ale w, dajmy na to, takim Levante w jednym sezonie mają taki skład, a po roku kontraktują 15 innych piłkarzy. W Elche z ciekawszych zawodników, którzy jednak osiągnęli coś wcześniej, był Alfredo. Były gracz Osasuny, niziutki środkowy pomocnik. Gościu ewenement. Jak przychodziłem, miał koło 35 lat. Fajki, alkohol, sześć dni w tygodniu na imprezę. Wychodził na boisko i był najlepszy. Coś niewiarygodnego. Miał niesamowite predyspozycje i zdrowie, w Hiszpanii był poważany. Czegoś takiego ani nigdy wcześniej, ani też nigdy później nie widziałem. W Osasunie robił zadymy na boisku, z trenerami się kopał podobno, i tak dalej, i tak dalej… Przejrzyj sobie, no metr sześćdziesiąt może miał.
Po roku wyjechałeś do Portugalii. Podejście do piłki w obu tych krajach jakoś znacznie się różni?
Znacznie się nie różni, a umiejętności, jeśli chodzi o tę technikę użytkową, były na bardzo zbliżonym poziomie. Z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że w drugiej lidze hiszpańskiej indywidualne umiejętności stały na tym samym poziomie co w portugalskiej ekstraklasie. W Elche, odnosiłem takie wrażenie, panowała znacznie większa konkurencja. Mieliśmy szerszą i bardziej wyrównaną kadrę. Jeśli chodzi jednak o kulturę gry, w Portugalii stała ona na wyższym poziomie. No bo taka jest jednak zawsze specyfika gry w najwyższej klasie rozgrywkowej. Na zapleczu zawsze bardziej istotna jest jednak walka. Mniej myślenia, więcej cech wolicjonalnych. W elicie dochodzą już w większym stopniu założenia taktyczne, ułożenie, myślenie, lepsze poruszanie, uporządkowanie, więcej operuje się piłką.
W Leirii było ci więc łatwiej czy trudniej niż w Elche?
Wbrew pozorom łatwiej. Pewnie, swoje też trzeba było na tym boisku wybiegać, ale jeśli chodzi o operowanie piłką, łatwiej grało się w Portugalii. Gra była bardziej uporządkowana, mniej chaosu, można było podejmować na boisku więcej wyborów, spokojnie podać. Nawet w Polsce widać, że w I lidze jest więcej walki, a w Ekstraklasie do walki dochodzi jeszcze jakość czysto piłkarska.
A gdzie ci się po prostu lepiej żyło tak na co dzień?
W Hiszpanii. Portugalczycy są bardziej zamknięci w sobie. Przeciętny Portugalczyk tam, gdzie mieszkałem, też aż tak bardzo nie interesował się futbolem w wymiarze lokalnym. W Portugalii mają w zasadzie trzy czy cztery liczące się kluby, a kibice tych zespołów są rozsiani po całym kraju. Ja miałem okazję występować w Uniao de Leiria, gdzie na mecze na duży stadion wybudowany na EURO przychodziło po tysiąc osób. Dobrze, że były kolorowe krzesełka, bo wydawało się, że tych widzów jest trochę więcej (śmiech). Tak naprawdę mało kto żył tą naszą drużyną.
Nie jest ci szkoda, że ta przygoda z zagraniczną piłką trwała jedynie dwa lata? Czy może jednak wracając do Polski wychodziłeś z założenia “ciesz się, że było, nie płacz, że skończyło”?
Z jednej strony szkoda, że się to bardziej nie rozkręciło i nie udało mi się wejść na wymarzony poziom, z drugiej – wówczas selekcjonerem reprezentacji Polski był Leo Beenhakker, który zmienił podejście do ligowego podwórka. Paweł Janas wertował środowisko wyłącznie zagraniczne, a przyszedł Beenhakker i zaczął wyciągać chłopaków z ligi. To był jeden z tych argumentów za powrotem. Miałem ważny kontrakt w Hiszpanii, grałem w Portugalii, ale pomyślałem sobie, że nikt nie przyjedzie mnie zobaczyć. Wrócę do Polski, to może będzie bliżej do reprezentacji. No bo to też zawsze jest marzenie. Reprezentowanie kraju z orzełkiem na piersi jest marzeniem każdego. Ja miałem tę przyjemność regularnie zakładać biało-czerwone barwy od 15. do 21. roku życia.
Czyli pozostał w tobie po prostu pewien niedosyt.
No ta dorosła reprezentacja była jakimś niedosytem. Podjęta przeze mnie decyzja o powrocie też przełożyła się na to, że po pół roku w Śląsku Ryszarda Tarasiewicza, zostałem powołany do tej kadry Beenhakkera. To był co prawda tylko epizod, dwa mecze towarzyskie…
… których i tak już nikt ci już nie zabierze.
To prawda. Jest to tak czy inaczej coś, co będzie się pamiętało do końca życia. Tak więc z jednej strony przekonałem się, że warto było wrócić do Polski, ale potem też ta szara rzeczywistość mną zawładnęła.
No bo też wracałeś do Śląska. Wiadomo, Wrocław to fajne miasto, ale jednak w momencie, gdy podpisywałeś kontrakt, był to jedynie beniaminek.
Rzeczywiście, przechodziłem do zespołu beniaminka, ale i tak udało nam się wówczas osiągnąć mały sukces. Nie tylko to, że pewnie utrzymaliśmy się w Ekstraklasie i zajęliśmy szóste miejsce, ale też zdobyliśmy Puchar Ekstraklasy. Jasne, można się śmiać, że to był ogórkowy puchar. Może i był ogórkowy, ale jego ostatnią edycję wygraliśmy, więc zawsze jakaś przyjemność.
Musiałeś jednak mieć świadomość, że do kadry narodowej z beniaminka może być nie do końca aż tak po drodze.
Oczywiście, w tych kwestiach nigdy nie możesz mieć pewności. Wiedziałem, że z Polski mogę mieć troszkę bliżej niż z Portugalii. Wiadomo, że każde wyzwanie niesie za sobą pewne ryzyko i tak jak powiedziałem na początku wywiadu – nigdy nie wiesz od razu, czy podjęta przez ciebie decyzja faktycznie okaże się właściwa. Możesz co najwyżej zminimalizować ryzyko pewnych turbulencji.
Wróćmy do bieżących spraw. Z Arką oficjalnie celem jest utrzymanie. Po cichu jednak uważacie, że stać was na coś więcej?
Oficjalnie na pewno utrzymanie, a po cichu każdy liczy na coś więcej. Ambicja wpisana nie tylko w sport, no bo każdy z nas ma jakieś ambicje, każe nam myśleć o najwyższym miejscu w Ekstraklasie. Marzenie, ambicja, chęć… Realnie trzeba sobie rzecz jasna zdawać sprawę z tego, że jesteśmy beniaminkiem, że czeka nas bardzo trudny sezon, a przed nami wielkie wyzwanie. Pamiętamy, ile wysiłku kosztowało nas wywalczenie awansu i zdajemy sobie sprawę z tego, ile jeszcze wysiłku trzeba będzie włożyć w to, by w tej Ekstraklasie pozostać. I pomijam tu już nawet podział punktów po sezonie zasadniczym.
Dla postronnego widza podział to fajna sprawa, dla klubów już często niekoniecznie.
W naszej ocenie ten system nie jest do końca sprawiedliwy, ale w takich realiach przyjdzie nam grać i nie ma co się na tym przesadnie skupiać. Nie możemy się koncentrować na rzeczach, na które nie mamy realnego wpływu. Na pewno chcemy, żeby to najzwyczajniej w świecie nie była krótka przygoda z elitą. Każdy kolejny mecz będzie dla nas najważniejszy. Nie będziemy bardzo daleko wybiegać w przyszłość, chociaż ja od zawsze uważałem, że musi istnieć jakiś długofalowy plan, którego pierwszym elementem jest w tym przypadku utrzymanie w najbliższym sezonie. W każdym kolejnym spotkaniu trzeba będzie zostawić na boisku serce i wątrobę. Wyłożyć wszystko. Tak, żeby sobie potem powiedzieć, że daliśmy z siebie maksimum. Wtedy wynik musi być dobry. Mamy nadzieję, że ten poprzedni sezon będzie dla nas fundamentem, który pozostanie nienaruszony i który nie pozwoli nam zapomnieć, jak trudną drogę przebyliśmy.
Czy ty jako gość z największą liczbą występów w Ekstraklasie w tej drużynie odczuwasz jakąś szczególną odpowiedzialność?
Przede wszystkim odczuwam ekscytację tym, że znowu wrócę na najwyższy poziom rozgrywkowy. Ekscytację spowodowaną chęcią tego, by przekonać się, co się pozmieniało, co tam teraz jest inaczej. Więcej sponsorów, świetne transmisje, wszystko w HD, zawodnicy, którzy grali na EURO. To jest taki dreszczyk emocji. Jest oczywiście dużo obaw, ale to też jest na swój sposób dobre.
Czy te wątpliwości też mogą brać się z ostatnich sparingów z Gryfem i Wisłą Płock?
Ja bym do tego aż takiej wagi nie przywiązywał. Sparingi są ważne, ale najważniejsze jest to, co dzieje się w lidze. Cały okres przygotowawczy był dla nas wyzwaniem, nie tylko dla zawodników, ale i sztabu szkoleniowego. Sztuka polega na rozłożeniu tego tak, by z formą trafić na ligowy start. Zawsze są wątpliwości, czy wszystko zrobiliśmy dobrze i czy rzeczywiście do świąt będziemy w stanie walczyć w każdym spotkaniu na pełnej petardzie od 1. do 90. minuty. Tym niemniej uważam, że ta stworzona przez nas jedność jest tu niezwykle istotna. Sama odpowiedzialność rozkłada się jednak na wszystkich równomiernie. Nie ukrywam jednak, że też sam chcę zobaczyć, jak na przestrzeni minionych dwóch lat zmieniłem się ja sam i jak zmieniła się Ekstraklasa.
Na koniec zostawiłem coś, czego nie można było pominąć. Gol z Porto w eliminacjach Pucharu UEFA…
O, gol z Porto…
W pierwszym meczu 0:6, potem wygrana 2:0 z drużyną, która w tym samym sezonie zdobyła ostatecznie ten Puchar UEFA, a rok później Ligę Mistrzów.
Piękna karta, jeśli chodzi o moją przygodę z piłką…
Działało na wyobraźnię?
Działało, działało. Graliśmy wtedy w Płocku i wcale to Porto nie przyjechało w mocno rezerwowym składzie. Aleniczew, Derlei, Ricardo Costa, Ricardo Carvalho… Drużynę mieli niesamowitą. Przyjechali do tego Płocka i myśleli, że nas pykną luźno, a my żeśmy latali, jakbyśmy grali mecz o mistrzostwo świata. Dwoiliśmy się i troiliśmy, by zmazać tę plamę z pierwszego meczu. Udało się wygrać. Piłka szła w kierunku Marcina Kusia, który chciał strzelać na bramkę, ale jakoś mu ta futbolówka zeszła, trafiła do mnie, przyjąłem ją jakoś na brzuch i uderzyłem z półwoleja w kierunku dalszego słupka. Jaka radość!
Szukałem nawet tej bramki na Youtubie, ale nigdzie nie szło jej znaleźć.
Trudno ją znaleźć, to był 2002 rok, wtedy jeszcze nie zamieszczało się tylu materiałów.
Sam masz jakieś nagranie?
Pewnie na jakimś VHS ojciec nagrał na odtwarzaczu, ale nawet nie wiem, gdzie to jest szczerze powiedziawszy. Ale samą bramkę pamiętam jak dziś. Przyjęcie, tu, i z takiego półwoleja, po długim rogu. Eksplozja radości. Taka anegdotka też się z tym wiąże. Maciek Bykowski podbiegł wtedy do reszty zawodników i krzyknął: “Dawać, mamy ich! Jeszcze pięć i ich mamy!”. Sami do siebie się śmialiśmy, bo była 60. minuta. A potem udało nam się strzelić jeszcze jedną. Marcin Kuś dośrodkowywał, jeden ze stoperów (Ricardo Carvalho – przyp red) źle obliczył lot piłki i wpakował ją do siatki. Po meczu Portugalczycy strasznie byli wkurzeni. Ręki nie chcieli podać nawet. Chcieliśmy się koszulkami powymieniać, ale się poobrażali. Przyjechali do Płocka, przegrali 0:2 i chociaż i tak awansowali, to nie zachowali się do końca sportowo. Mocno się napięli chłopaki. Po drugim golu Bykowski znowu zresztą wyskoczył i krzyknął: “No, jeszcze cztery i ich mamy!”. To trochę tak jak w spotkaniach sparingowych, gdy grasz z dużo lepszym zespołem. Jest dodatkowa motywacja. Ponadto chcieliśmy zamazać tę plamę ze spotkania wyjazdowego. Gryźliśmy trawę, gdzie się dało i jak się dało. Wygrana na otarcie łez, ale została jakaś satysfakcja, że udało się zwyciężyć z drużyną, która ten Puchar UEFA potem wygrała, a rok później zdobyła również Ligę Mistrzów. Jedna z tych historii, które będę mógł potem opowiadać dzieciom czy kiedyś wnukom.
Rozmawiał JANUSZ BANASIŃSKI
Fot.FotoPyK