Piast dostał wczoraj od Szwedów bęcki, po których jeszcze długo nie będzie mógł się pozbierać, a więc to dobry moment, by wspomnieć jeden z większych eurowpierdoli, jakie miały miejsce w ostatnich latach. Dokładnie siedem lat temu Wisła po raz pierwszy podjęła Levadię…
Po reformie Platiniego wielu w Krakowie wreszcie odetchnęło z ulgą. Przypomnijmy, to były te czasy, kiedy Wisła w kraju robiła wszystkich w bambuko na miękko, ale w Europie ni chu chu. A to trafiała na Barcelonę, a to na Real, a to znowu na Barcelonę. Europejskie podboje ewidentnie nie były jej pisane. Reforma miała wszystko pozmieniać – takim jak my utorować drogę do piłkarskiej elity.
No i wreszcie zapaliło się światełko w tunelu. Trafiliśmy na jakąś Levadię. Ogolimy ich!
Nadzieje były ogromne, ale szybko okazało się, że estońskie chłopki-roztropki to dla nas ta sama skala trudności, co Henry i Eto’o. Mecz rozgrywany w Sosnowcu. Levadia strzela gola do szatni, ale my kompletnie nie umiemy odpowiedzieć. Atakujemy, szarżujemy, ale nic z tego nie wynika. Honor ratuje nam dopiero w 90. minucie Piotr Ćwielong. To znaczy takie można było odnieść wrażenie – że ten mecz nam nie wyszedł, ale kończymy z twarzą, bo przecież opierdolimy ich w rewanżu.
Ta, jasne…
W rewanżu Pawełek musiałby na moment przestać być Pawełkiem, ale jak podpowiadają nam lata obserwowania Ekstraklasy: no nie ma opcji. Po jednej stronie goście, którzy zarabiają po trzy tysiące i grają w lidze, w której szczytem dobrej organizacji są wyprane stroje i napompowane piłki. Po drugiej – podobno zawodowcy, którzy – jak twierdzą – chcą podbijać świat, myślą o reprezentacjach, transferach…
Ech. Myśleliśmy, że na tym się skończy, a Levadia tylko zapoczątkowała piękny okres eurowpierdoli.