Okolice starówki w Turynie. Mieszkanie Glika od restauracji La Lampara dzieli ledwie kilka-kilkanaście minut autem. W ostatnich miesiącach to jedna z popularniejszych restauracji wśród piłkarzy Juventusu i Torino. – Często tu spotykasz kolegów z boiska? – pytamy Kamila, gdy ten składa zamówienie u kelnera wyraźnie zadowolonego, że może obsłużyć takiego gościa. – A nie widzieliście, kto tam siedzi? – podnosi głowę w kierunku Alvaro Moraty. Stolik obok zajmuje jeden z latynoskich zawodników Toro z całą swoją rodziną. Gdy wychodzimy, ktoś podchodzi do Glika, klepie po plecach i serdecznie się żegna. – Ty, kto to był? – pytamy mając 90-procentową pewność, z kim się właśnie minęliśmy. – Bonucci, czasem tu na siebie wpadamy.
Skala rozpoznawalności Kamila w Turynie jest niewyobrażalna. To już postać kultowa. „Capitano!” – krzyczy grupa siedmiolatków, gdy jeden z nich kapnął się, kto właśnie ich minął. Identycznie reaguje 60-latek, który na widok Glika reaguje tak, jakby spotkał swojego najlepszego kumpla z dzieciństwa. Po minucie podbiega i proponuje kawę w barze prowadzonym przez jego córkę. – Poczekajcie tu – zatrzymuje nas sympatyczny dziadzio przed drzwiami. – Nie uwierzycie, kogo spotkałem – z takim okrzykiem wchodzi do lokalu. Kucharz wychodzi z zaplecza przerywając pracę. Ściąga czapkę, podwija rękaw i pokazuje herb Torino. – Ile ja czekałem na taką chwilę! – promienieje z radości. Za kawę – rzecz jasna – płacić nie musimy. Seria fotek i możemy nagrać kolejną część naszego reportażu z Turynu.
Mieszkanie Kamila – a był to marzec 2015 roku – już wtedy było gotowe do wyprowadzki. 300 metrów, w samym centrum Turynu, piętro pod lekarzem Juventusu. Na ścianach nie widać żadnych obrazów. Większość pokojów jest pustych. Nawet gdyby przyjechała tu cała rodzina Kamila i Marty – dla wszystkich znalazłoby się miejsce i pewnie nikt nie wchodziłby nawet sobie w paradę. Glik już wtedy mocno nosił się z zamiarem transferu. Rozgrywał właśnie najlepszy sezon w karierze. Wyrósł na czołowego stopera Serie A, szykował się do starcia z Zenitem w Lidze Europy i gonił pod względem skuteczności Zbigniewa Bońka.
– Wśród obrońców jestem „królem strzelców” ligi włoskiej, a z czołowych lig Europy tyle samo goli ma Naldo z Wolfsburga. I powiem szczerze, że ogólnie nie sprawdzam, kto strzela gole, ale… w ten weekend już sprawdziłem. Zobaczyłem, że wygrali 3:0, to kliknąłem na Livescore, ale tym razem mu się nie udało. Mam nadzieję, że dorzucę jeszcze jedną sztukę, żeby dogonić pana prezesa Bońka, który najwięcej w jednym sezonie Serie A zdobył siedem goli.
– Myślisz, że on też sprawdza co weekend?
– Znając go, myślę, że może mieć ciepło, gdy odpala LiveScore – uśmiecha się Glik.
To specyficzna rozmowa. Niesamowicie ciekawa, ale specyficzna, bo z człowiekiem, który… nie miał prawa zrobić takiej kariery, jaka mu się udała i nadal udaje. Od początku wierzyły w niego tylko dwie osoby. Menedżer Jarosław Kołakowski, który jeszcze gdy Glik spadał z Ekstraklasy, potrafił każdemu uparcie wbijać do głowy, że to materiał na klasowego stopera oraz żona. Marta – osoba kompletnie niepasująca do stereotypowej WAG – powiedziała mu kiedyś, gdy wyskoczył w stanie wskazującym z autobusu, że albo kariera, albo brak kariery. – Nie wiem, czy gdybym został w Polsce, to nie popadłbym w marazm. Albo w alkoholizm, kto wie. Mógłbym się zakopać i byłoby ciężko. Może nie czułem znużenia, ale tak teraz się zastanawiam… Odszedłbym do Lecha, tam Arboleda w swojej najlepszej formie, Bosacki, pewnie czekałaby mnie na ławka, a potem co? Pewnie jakieś wypożyczenie do pierwszej ligi. I co dalej?
Potem było kompletnie irracjonalne Palermo. Irracjonalne, bo wyglądało to tak, jakby teraz do Sampdorii, Lazio czy innego Sassuolo trafił przykładowy Bartosz Kopacz. To nie miało racji bytu. Nie mogło się powieść. I się nie powiodło. Już po pół roku Glik przeniósł się do Bari, gdzie na dodatek sprzedawano mecze. – Spadliśmy z ligi, ale jak sobie dziś przypominam te spotkania… Na początku szok. Z boiska ciężko takie rzeczy wyczytać. Wiele razy miałem do siebie pretensje, że jak mogliśmy, kurde, to przegrać, a po jakimś czasie wychodzi na jaw, że mecz był załatwiony.
Tam jednak, w tym niepozornym Bari, Glik trafił na postać równie kluczową w swojej karierze co agent i żona. Na Giampiero Venturę, nowego selekcjonera Włoch. On uparł się, że zrobi z niego piłkarza. Początkowo szło beznadziejnie. Drużyna z Kamilem w składzie traciła multum bramek i gdy jeden z kolegów-dziennikarzy napisał, że to chyba czas na powrót, Glik tak się zagotował, że przekazał swojemu znajomemu, że gdy spotka tego dziennikarza, to – cytat – po prostu mu wpierdoli. Po latach przyznał, że tamten miał rację, bo początki w Bari były fatalne. W Torino Kamil wskoczył jednak do Ferrari, którym rozpędził się do tego stopnia, że dziś – jak twierdzi jego żona – bywa bardziej rozpoznawalny w Mediolanie niż w rodzinnym Jastrzębiu. A Ferrari to i tak tylko metafora – jeszcze przed rokiem jeździł terenowym Volkswagenem wypożyczonym od agenta, bo nic nie traci na wartości tak jak samochody. Wolał kupić pięć mieszkań w Krakowie, jedno w Jastrzębiu i działkę na Mazurach.
Teraz wkracza w inne realia finansowe. Wkracza w imperium Dmitrija Rybołowlewa zarządzane z tylnego siedzenia przez Jorge Mendesa. Wbija się do trzeciej drużyny Ligue 1, która za moment powinna zagrać w Lidze Mistrzów. Do zespołu, gdzie za jego plecami będzie stał bramkarz reprezentacji Chorwacji, przed nim rozgrywający Portugalii, a akcje wykańczać powinni Radamel Falcao z Wagnerem Love. Z włoskiego Ferrari przesiada się na luksusowy francuski jacht, gdzie spotka go dużo większy spokój i mniejsza presja. W Monako mieszka lub bywa tylu biznesmenów z okładek Forbesa i tyle gwiazd showbiznesu, że nikt nie zwraca uwagi na obecnych zawodników klubu Rybołowlewa. Tak jak w każdym francuskim klubie każdy kibic zna każdego piłkarza, tak w Monako każdy piłkarz zna każdego kibica.
Rok 2008. Glik żegna się z rezerwami Realu. Odrzuca ofertę z Legii, gdzie miałby grać w Młodej Ekstraklasie. Decyduje się na Piasta. Po dwóch sezonach spada z Ekstraklasy jako ligowy przeciętniak. Rok 2016. Rosyjski miliarder przesyła po niego prywatny samolot, który przetransportuje go do Nicei. Za moment Monaco przeleje za niego 11 milionów euro.
Ile w karierze znaczą trafne wybory…
TOMASZ ĆWIĄKAŁA