Wczoraj przeczytałem na Weszło, że przy takiej drabince absolutnie nie można bać się myśli o finale Euro 2016 i w pełni się z tym zgadzam. Po zdobyciu siedmiu punktów w grupie i fantastycznym meczu z Niemcami – w którym nie pozwoliliśmy rywalowi na nic, a sami zmarnowaliśmy dwie czyste okazje – teraz mamy się bać Szwajcarów? Wiadomo, przegrać można zawsze, ale umiarkowany optymizm jest tu jak najbardziej uzasadniony.
To jednak, że mamy stosunkowo łatwą drabinkę, nie jest zwykłym przypadkiem. Jakkolwiek spojrzeć, regulamin 24-drużynowego turnieju nie może być sprawiedliwy i Euro 2016 nie jest tu żadnym wyjątkiem. Przed mistrzostwami we Francji losowanie było bowiem czymś więcej niż zwykle i można było zdecydowanie więcej wygrać lub przegrać. Na całe szczęście my akurat wygraliśmy.
Weźmy naszą grupę C, gdzie w puli nagród za zajęcie 1. miejsca mieliśmy mecz z 3. drużyną z innej grupy, a za zajęcie 2. miejsca mecz z 2. drużyną z innej grupy. A w przykładowej grupie E już trochę słabsze nagrody – za zajęcie 1. miejsca mecz z 2. drużyną z innej grupy, a za zajęcie 2. miejsca mecz z 1. drużyną z innej grupy. Innymi słowy, za drugą lokatę w naszej grupie wygrywało się to samo, co za pierwsze miejsce w grupie E. A chyba największy paradoks mieliśmy w grupie F, gdzie zarówno pierwsza, jak i druga drużyna trafiły na rywala z drugiego szczebla, czyli nie było mowy o jakimkolwiek premiowaniu zwycięzcy.
Co więcej, zwycięzca rzeczonej grupy E, czyli konkretnie Włochy, trafiał na rywala z grupy śmierci, z Hiszpanią, Chorwacją, Turcją i Czechami. Podsumujmy więc – za wygranie grupy E była beznadziejna nagroda (taka, jak za 2. miejsce w innych grupach) i przy okazji łączyła z potwornie trudnymi rywalami. A w dodatku przenosiła do części drabinki, w której o ćwierćfinał gra aż dwóch zwycięzców grup, czyli oprócz samych Włochów jeszcze Niemcy. I chyba nie trzeba tu dodawać, że w naszej części drabinki o ćwierćfinał gra tylko jeden zwycięzca, Chorwacja.
Ale to jeszcze nie koniec. W turniejowej drabince, na którą weszli Włosi, można trafić na jeszcze jedną zasadniczą przeszkodę, która przed czterema laty okazała się kluczowa. Krótszy odpoczynek przed finałem niż u rywala z drugiej połówki. Doskonale pamiętamy, jak w 2012 roku po fantastycznym półfinale z Niemcami Azzurri mieli mniej czasu na regenerację niż Hiszpanie, co później wyraźnie było widać na boisku. Jeżeli i w tym roku dojdą do finału – być może grając masę 120-minutowych starć w międzyczasie – mogą przegrać z tego samego powodu. Natomiast Polska, jeżeli przyszłoby jej bić się o złoto, miałaby o jeden dzień odpoczynku więcej.
Wniosek jest więc niezwykle prosty – grupy E po prostu nie opłacało się wygrać. Z pewnością wiedzieli to też włoscy analitycy, ale wiadomo, nie było sensu kalkulować, bo przy takim podejściu można stracić najwięcej. W kontekście dalszej części turnieju kluczowy okazał się mecz pierwszej serii pomiędzy Włochami i Belgią. Jak pamiętamy, Azzurri okazali się bezdyskusyjnie lepsi, w pełni kontrolowali mecz i zwyciężyli dwoma golami. Dzięki temu zwycięstwu ostatecznie wygrali całą grupę, a teraz najbardziej prawdopodobna ścieżka do finału dla obu rywali wygląda następująco:
Włochy: Hiszpania, Niemcy, Francja
Belgia: Węgry, Walia, Chorwacja
Wiadomo, psikusa zrobiła Hiszpania, ale przecież z Chorwacją w jej miejsce wcale nie byłoby o wiele łatwiej. Co ciekawe, Belgowie, mimo że okazali się bezdyskusyjnie słabsi od Włochów, są dziś pierwszym faworytem bukmacherów do gry w wielkim finale. Natomiast Azzurii – ex aequo z Walią – są na pozycji 9-10, między innymi oglądając plecy Polaków.
Dziś turniejowa drabinka to dla nas ciekawostka i – ze względu na własne korzyści – konkretny powód do optymizmu. Inaczej byśmy jednak śpiewali, gdybyśmy się znaleźli po przeciwnej stronie barykady. Wtedy dominowałby żal, że najsilniejsza od lat reprezentacja została zdemolowana przez terminarz. Jakkolwiek patrzeć, o sportowej sprawiedliwości nie może być tu mowy. Co więcej, przy tak szczęśliwym dla nas rozwoju wypadków potencjalna porażka ze Szwajcarią będzie boleć trzy razy bardziej. I momentalnie stałaby się murowanym kandydatem do miejsca w czołówce rankingu na najbardziej frajersko zaprzepaszczone okazje w historii polskiej piłki.
MICHAŁ SADOMSKI