Grudzień zeszłego roku. To właśnie wtedy podjęto jedną z kluczowych decyzji w kontekście gry reprezentacji Polski na Euro 2016. Cierpiący z powodu obowiązującego w lidze rosyjskiej limitu dla obcokrajowców Artur Jędrzejczyk zdecydował się odejść na półroczne wypożyczenie do Legii Warszawa. Najważniejszy powód? Regularna gra przed turniejem finałowym we Francji. Pod koniec zeszłego roku nikt jeszcze nie mógł się spodziewać, jak kluczowe okaże się to posunięcie.
Później nastąpiło mozolne odbudowywanie formy. Swoją rolę odegrały tu między innymi ciężkie treningi u Czerczesowa, które dla bazującego na przygotowaniu fizycznym Jędrzejczyka okazały się idealne. Co więcej, Rosjanin momentalnie wskazał Artura jako wzór dla innych oraz piłkarza, który osiąga najlepsze wyniki wydolnościowe. Widać to było też na boisku, gdzie “Jędza” – wraz ze sprowadzonym z Bundesligi Hlouskiem – bywał motorem napędowym całej drużyny. Według raportu InStat, ale też zwykłych obserwacji, wiosną prawy obrońca warszawian był zdecydowanie najlepszym bocznym defensorem całej ligi.
Świetna gra w Ekstraklasie szybko poskutkowała kolejną szansą w reprezentacji, a konkretnie w meczu z Finlandią, gdzie Nawałka wystawił kilku zmienników. I był to jeden z najlepszych występów Jędrzejczyka z orzełkiem na piersi w całej karierze. Artur był lokomotywą napędową prawej strony boiska, a na tle Finów wyglądał jak prawdziwy buldożer. Spotkanie zakończył z asystą, kluczowym podaniem i zerem z tyłu, a kibice zaczęli żałować, że zawodnik w takiej dyspozycji jednak nie jest przewidywany do gry w pierwszym składzie na Euro.
Rozwiązanie tego kłopotu bogactwa przyszło pod koniec maja, chociaż nie o tym wszyscy marzyli. Z powodu kontuzji barku zgrupowanie opuścił Maciej Rybus, a wśród polskich kibiców zapanowała prawdziwa panika. Powrócił bowiem odwieczny problem na lewej obronie. W tej sytuacji naturalnym wyjściem awaryjnym było przesunięcie Jędrzejczyka na drugą stronę boiska, z czego w przeszłości Nawałka już korzystał. Nie wszyscy jednak wierzyli, że Artur sobie poradzi, a krytycznych głosów nie brakowało, zwłaszcza po średnio udanym meczu towarzyskim z Holandią. Co więcej, w mediach coraz poważniej zaczęto analizować kandydatury będącego tuż po kontuzji Wawrzyniaka, czy nawet – o zgrozo – Thiago Cionka.
A potem przyszło Euro i o problemie z lewą obroną zrobiło się jakoś cicho. Po meczu z Irlandią Północną, w którym Jędza przebywał głównie pod polem karnym przeciwnika, pojawiały się jeszcze nieśmiałe głosy o potrzebie wystawienia zawodnika, który dobrze dośrodkowuje lewą nogą. Ale już po Niemcach chyba nie było nikogo, kto miałby do Artura większe zastrzeżenia. Nawet ci, którzy uwielbiają doradzać Nawałce i w kontekście lewej obrony rwali sobie włosy z głowy, dziś są zupełnie spokojni i sprawiają wrażenie, jakby problem nigdy nie istniał. I chyba jest to najlepsze podsumowanie ostatnich występów Jędrzejczyka.
Naszego obrońcę trzeba pochwalić, bo – po pierwsze – nie gra na swojej pozycji, a – po drugie – spośród wszystkich podstawowych żołnierzy Nawałki to właśnie on i Jakub Błaszczykowski w eliminacjach grali zdecydowanie najmniej. Znaków zapytania było więc mnóstwo, a teraz okazuje się, że nikt specjalnie nie tęskni już za Rybusem. Nagle mamy gościa, który potrafi zamknąć lewą stronę boiska nawet przed mistrzami świata, a i w ofensywie czuje się dosyć swobodnie. I jeżeli mielibyśmy wskazać najsłabszy punkt tej reprezentacji, to z pewnością znalazłby się on daleko od Artura.
Po kontuzji Rybusa napisaliśmy, że nieszczęście jednego jest szansą dla drugiego i tak się w istocie stało. Co ważne, Jędza swoją szansę wykorzystał, i to do tego stopnia, że ciężko dziś myśleć o nim inaczej, niż jak o podstawowym lewym obrońcy kadry. I to nie tylko w kontekście trwającego turnieju, ale też przyszłych eliminacji do mistrzostw świata, kiedy Rybus będzie już zdrowy. Szczęście w nieszczęściu, że dla tak dysponowanego zawodnika znalazło się jednak miejsce na boisku.
Fot. FotoPyK