Paryż, Stade de France, mistrzostwa Europy. Polska – Niemcy, Polska – mistrzowie świata. I gramy lepiej. I nie kończy się honorową porażką, a wynikiem, który daje nam – nie róbmy jaj – wyjście z grupy. Kończy się zarazem uzasadnionym niedosytem! To jest ten moment, kiedy ktoś wchodzi i mówi: a potem się obudziłeś. Tak, jeszcze kilka lat temu taki scenariusz uchodziłby za sen, mokry sen. Przeżyłem z reprezentacją sto uczących pokory porażek, tysiąc bolesnych rozczarowań, milion frustracji. Ale nie teraz. Tym razem przeżyłem najważniejszy mecz mojego świadomego kibicowania.
Jakimi popisami kadry jaraliśmy się przez ostatnie kilkanaście lat? Jakie wspominaliśmy przy biesiadach, przy kominku, przy szkle? Zbicie Norwegii, szalejący Olisadebe na Ukrainie. Powrót z tarczą z Cardiff, Matusiak okradający van Buytena z piłki. Nawet Portugalia u siebie i show Smolarka, a nawet fantastyczna, będąca jednym ze źródeł dzisiejszych sukcesów wygrana z Niemcami na Narodowym – to wszystko były eliminacje! Przedbiegi, ćwiczenia w korytarzu przed wyjściem na właściwą scenę! Poważne reprezentacje meczami tej kategorii, owszem, mogą się cieszyć, nawet zachwycić, ale nie uznają ich za wielkie, historyczne. To miano zarezerwowane do wielkich imprez. My natomiast potrafiliśmy się jarać zwycięstwem z USA w meczu o nic.
Ale to minęło i będę się upierał: oglądaliśmy dziś – będzie bomba z wysoka, uwaga – mecz pokoleniowy. Całe moje pokolenie nie miało pojęcia jak to jest nie skompromitować się do reszty w finałach. Całe moje pokolenie nie miało pojęcia jak to jest awansować z grupy (naprawdę, dajcie spokój z matematyką), całe moje pokolenie nie miało pojęcia jak to jest zrobić ważny wynik z faworytem, gdy cały świat patrzy. Moje pokolenie było tak wygłodzone, że spartaczenie Euro 2012 potrafiło uznać za umiarkowany sukces.
Teraz wszyscy możemy tym demonom zbić trumnę. Udało się. Nie trzeba pytać dwa razy starszych od siebie jakie to uczucie, gdy Polska daje radę w NAPRAWDĘ ważnym meczu. Jesteśmy w nowej kibicowskiej rzeczywistości. Przeszliśmy na drugą stronę lustra, wybraliśmy czerwoną pigułkę. Zostaliśmy pięknie uświadomieni przez reprezentantów Polski, a mogą przełamać kolejne bariery już za chwilę.
Wyobraźmy sobie, że w 2006 zremisowaliśmy 0:0 z Niemcami. Jakże te mecze i tak dzieliłaby przepaść! Tam byłby rezultat wybłagany. Wyżebrany u Boruca, który trzymał to wszystko za mordę. Tutaj – gra jak równy z równym, a w zasadzie lepiej, bo obiektywnie mieliśmy lepsze okazje. Tutaj rezultat, który coś konkretnego daje, a nie prawo do dalszych analiz, obliczeń.
Wybaczcie, ale mało kto jest tak doświadczony w zimne prysznice jak uważny kibic polskiej piłki, dlatego wciąż trudno mi się do końca oswoić z myślą, że mamy reprezentację, która jest na balu dla najlepszych i się w nim rozpycha. Czaruje inteligencją i sprytem. Chce podrywać najlepsze panienki, pić tylko najszykowniejsze trunki. Ma głęboko w dupie “piękne porażki”, którymi usłane było moje kibicowskie życie, a wyciąga rękę po, zwyczajnie, “piękne mecze”. Bo choć dla kibica z Madagaskaru pewnie nie było to porywające widowisko, ten wieczór taki właśnie był – piękny, przełomowy. Ze wszystkich wyżej wymienionych powodów.
Kto chce mi chłodzić głowę – śmiało. Macie do tego prawo. Ale tonować emocje po takim wyniku, ze świadomością z kim i gdzie uzyskanym… Nie, tu spirala znowu sama się nakręca, pieprzone perpetuum mobile.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK