Za cztery dni będziemy mieli okrągłą, 30. rocznicę pewnego wydarzenia. Konkretnie – meczu Polska – Portugalia rozgrywanego w ramach Mistrzostw Świata w Meksyku, kiedy to po golu Włodzimierza Smolarka zwyciężyliśmy 1:0. Wygraliśmy mecz na wielkim turnieju, i to w momencie, w którym wciąż pozostawaliśmy w grze i mieliśmy szanse na wyjście z grupy. Co więcej, właśnie to zwycięstwo odegrało wielką rolę w awansie do 1/8 finału. 7. czerwca 1986 roku musiał więc być dla Polaków cholernie radosnym dniem. Dniem, który się nie powtórzył przez kolejne 30 lat.
Wygrać mecz o stawkę na wielkim, seniorskim turnieju – to musi być wspaniałe uczucie, które dziś jest zupełnie obce kibicom, którzy nie skończyli jeszcze 35. roku życia (bo zakładam, że trzeba było mieć wtedy minimum pięć lat, by cokolwiek z tego sukcesu zapamiętać). Rzecz jasna reprezentacjom Engela i Janasa też udawało się zwyciężać na swoich mundialach, ale miało to miejsce po uprzednim utraceniu wszelkich szans na wyjście z grupy. To były zwycięstwa na pocieszenie, których smak wciąż był bardzo gorzki. A zwłaszcza w 2002 roku w Korei, kiedy można było odnieść wrażenie, że Engel miał w drużynie ludzi w formie, ale zdecydowanie za późno skorzystał z ich usług.
Zwycięstwo w 2006 roku z Kostaryką również nie smakowało najlepiej. Pamiętam to doskonale, bo byłem tego dnia w Hanowerze i oglądałem ten wątpliwej klasy spektakl z wysokości trybun. Gdyby kilka dni wcześniej pieprzony Odonkor nie urwał się w Dariuszowi Dudce w doliczonym czasie gry, Polska wciąż miałaby matematyczne szanse na awans. Nikłe, bo musielibyśmy wysoko wygrać z Kostaryką oraz – co gorsze – Ekwador musiałby pokonać Niemców, a jak pamiętamy, żaden z tych warunków ostatecznie nie został spełniony. To jednak nieistotne, bo liczyła się nadzieja. Po tysiącach polskich kibiców widać było, że już jej nie ma, a atmosfera bardziej przypominała piknik niż piłkarskie święto.
Na Euro 2008 mieliśmy z kolei pierwszy od wielu lat moment radości, bo wreszcie potrafiliśmy strzelić jakąkolwiek bramkę w meczu o stawkę. Inna sprawa, że miało to miejsce w najgorszej możliwej konfiguracji, bo gola zdobył grający z orzełkiem na piersi Brazylijczyk, i to z kilometrowego spalonego. Co więcej, wydarzenia z końcówki przykryły wszystko. Kiedy Howard Webb w doliczonym czasie gry wskazał na wapno, wszyscy czuliśmy się okradzeni. Raz, że straciliśmy wygraną, a dwa – żeby móc o czymkolwiek jeszcze marzyć – musieliśmy liczyć na zwycięstwo Austrii z Niemcami i sami wysoko pokonać Chorwatów. Tamtego dnia w Polsce chyba nikt nie miał dobrego humoru.
Przed czterema laty również nie mieliśmy się z czego cieszyć. Mówiliśmy wtedy o najłatwiejszej grupie w historii i przedziwnych wyborach polskiego selekcjonera. Jak pamiętamy, mecz z Czechami zakończył się w potwornie przykry sposób, ale jedno trzeba tamtej reprezentacji oddać – dała kibicom momenty radości. A konkretnie trzy:
Po meczu z Grecją wszyscy czuli wielki niedosyt – szansę, która wymknęła się z rąk. Natomiast po Rosji cała Polska oszalała, a Warszawa świętowała do białego rana. A przecież to był tylko remis…
Tak naprawdę trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób polskie miasta mogą zareagować na pierwsze od 30 lat ważne zwycięstwo dorosłej reprezentacji na wielkim turnieju. Przed drużyną Nawałki ogromna szansa dania ludziom radości, jakiej wielu nie przeżyło jeszcze nigdy. A okazja nadarza się idealna, bo przecież zaczynamy od Irlandii Północnej, czyli teoretycznie najsłabszego grupowego przeciwnika.
To będzie 90 minut, podczas których nasi piłkarze mogą się trwale zapisać w historii polskiej piłki. Co więcej, przy takiej konstrukcji całego turnieju, kiedy z sześciu grup awansują też cztery najlepsze drużyny z trzecich miejsc, wygrywając w zdecydowany sposób niemal od razu można sobie zapewnić udział w 1/8 finału. Analizując poprzednie turnieje, jak chociażby ostatni mundial w Brazylii, na trzecich miejscach najczęściej kończyły drużyny z trzema punktami i różnicą bramek na zero, ewentualnie z delikatnym minusem. Jedno wysokie zwycięstwo w praktyce zapewnia więc spokój w pozostałych meczach grupowych.
Wiadomo, że przy tylu drużynach awans do kolejnej fazy nie będzie wielkim sukcesem, a wielu bardziej postrzega go jako obowiązek. Faktem jednak pozostaje, że od jakichś 30 lat udział naszej drużyny na wielkim turnieju zwyczajnie psuł całą zabawę. Tym razem może być inaczej, co i tak byłoby fantastyczną odmianą. I nieważne, że po fazie grupowej zostanie szesnaście drużyn, czyli tyle, ile zaczynało Euro 2008 czy 2012. Ważniejsze, że faza grupowa wreszcie może nam przynieść trochę radości. Istnieje spora szansa, że do pierwszego meczu 1/8 finału, czyli przez bite szesnaście dni turnieju, nie będziemy chodzili smutni i przygnębieni. Żaden z turniejów, które odbyły się w tym wieku, takiego okresu ochronnego nam nie oferował.
Poza tym wreszcie trzeba się przekonać, jak smakuje ważne zwycięstwo. I zupełnie mi nie przeszkadza, że to “tylko” Irlandia Północna.
Michał Sadomski