Wpaść na przełomie wieku na Valencię – prawie jak wyrok. W sezonie 01/02 “Nietoperze” po dwóch kolejnych finałach Ligi Mistrzów, zawitali na Łazienkowską. Nie mieliśmy w tamtym sezonie farta – z jednej strony Wisła z Barcą o fazę grupową, z drugiej z drugiej Carew, Vicente, Kily Gonzalez i Rufete w drugiej rundzie Pucharu UEFA.
Jaka to była Legia? W bramce Kowalewski, drugim Boruc. Przed nimi Szala, Muraś, Omeljańczuk, Gerasimowski (!). Był Vuko, był Wróblewski, Yahaya i Kucharski, dwadzieścia minut z okładem zagrał Piekario. Przede wszystkim był jednak Karwan, kadrowicz, jeden z motorów napędowych drużyny. I to właśnie on pozwolił Legii marzyć, że zbicie Valencii jest możliwe (choć uczciwie trzeba przyznać: raczej obrońcy gości)
Karwan dał prowadzenie w dziesiątej minucie i jego smak musiał być wyjątkowy: okej, to była już Valencia osłabiona, ale wciąż też gracze, których przed chwilą oglądało się na największej scenie. Sen trwał około godzinę – wtedy Ilie wyrównał z karnego i czar prysł. Brutalne przebudzenie nastąpiło dopiero w rewanżu, który Legia przegrała aż 1:6.