Na papierze wszystko wygląda ładnie. Dwa mecze, trzeba wygrać co najmniej jeden z nich i już można ruszać w miasto. Ale wyobraźmy sobie jednak, że Legia nie zgarnia dziś żadnego punktu, za to Piast masakruje grający już tylko o dobre imię Ruch. W stolicy zaczyna się nerwówka, do ostatniego meczu z Pogonią Legia niby wciąż podchodziłaby z uprzywilejowanej pozycji, no ale wiadomo, że podczas wojny nerwów dzieją się czasem rzeczy trudne do wytłumaczenia. By przykładów nie szukać daleko – widzieliśmy to choćby ostatnio, kiedy Arek Milik i spółka w cuglach zgarniała tytuł frajerów roku.
Wyjazd do Gdańska – na tym etapie sezonu Legia nie mogła gorzej trafić. A widzimy tego co najmniej pięć powodów.
Po pierwsze: Lechia chce zrobić to, czego nie udało się zrobić w Warszawie. Po obejrzeniu składów przed tamtym meczem zdążyliśmy już przypiąć Nowakowi łatkę głupca i zdegradować go do roli samobójcy (siedmiu stricte ofensywnych piłkarzy w składzie), a jednak okazało się, że ten wysoki pressing i napieranie na rywala to wcale nie jest taki najgorszy pomysł. Wyszło tak, że Legia schodziła ze swojego boiska z jednym punktem i mogła się cieszyć, że w ogóle jakiś udało się zdobyć. A to – przyznacie – dość niecodzienna sytuacja.
Po drugie: trener Lechii już pewnie zaciera ręce, żeby i tym razem zabawić się w podobny sposób. Legia jedzie bez umiejętnie łączącego atak z obroną Jodłowca, za niego zagra pewnie Vranjes, czyli Nowak znów może poszarżować – przy Łazienkowskiej odpuścił asekurację dwóch defensywnych pomocników, bo wiedział, że z przodu są równie groźni, co Arkadiusz Malarz. A skoro wtedy ta taktyka wypaliła, w sumie czemu miałaby nie wypalić także i teraz?
Niby nie zagra Mak i Mila (prawdopodobnie), ale przecież zamiast Wojtkowiaka i Kovacevicia można wystawić Haraslina, do przodu wpuścić Buksę, a Flavio przesunąć nieco do tyłu.
Po trzecie: Lechia wciąż ma szanse na puchary. Jasne, są to raczej szanse na zasadzie „my wygrywamy wszystko, reszta dostaje po tyłkach”, no ale skoro będą mieli inne cele poza zrobieniem zamieszania w tabeli (biorąc pod uwagę niedawne wydarzenia, za chwilę moglibyśmy nabrać takich podejrzeń) o ich zaangażowanie nie musimy się martwić.
Po czwarte: stadion w Gdańsku może kojarzyć się legionistom jak podróż w paszczę lwa. Jeśli Legia może tam zawalić sprawę – zawala. W 2012 roku okoliczności były bardzo podobne do dzisiejszych. Przedostatnia kolejka, także Gdańsk i wszystko w warszawskich rękach. Wygrywają – są o krok od mistrzostwa. Przegrywają – tracą tytuł, o ile któryś z rywali nie wykazuje się równie dużym frajerstwem. Ostatecznie się potknęli, a świętowano we Wrocławiu. Jakby tego było mało – rok temu legioniści stracili tam szanse w wyścigu z “Kolejorzem” (pozostały one iluzoryczne). Kiedy na tym stadionie trzeba grać o wszystko, legioniści robią to z gracją Podbeskidzia.
I po piąte: Lechia Nowaka – to najważniejszy z punktów – u siebie to pieprzony walec, który masakruje praktycznie wszystko, co stanie jej na drodze. Statystyki wyglądają brutalnie:
– 2,71 punktów na mecz,
– 2,86 zdobytych bramek na mecz,
– 0,57 bramek straconych na mecz.
Jasne, to tylko siedem meczów, więc zbyt daleko idących wniosków wysnuwać nie należy, ale z drugiej strony to bilans, przy którym lekko spocić musi się nawet największy kozak.
***
Jeśli liga dziś się już rozstrzygnie, bardziej spodziewamy się, że stanie się to za sprawą piłkarzy… Ruchu Chorzów. Ale dla dobra emocji lepiej byłoby, żeby się jeszcze nie rozstrzygała. Multiliga, w której roi się od niewiadomych – to byłoby to.
Fot. FotoPyk