Djalminha umiał rzeczy, których nie umiał nikt poza nim. Niektóre dryblingi zupełnie autorskie, a fantazją zjadłyby najlepsze propozycje Ronaldinho. Zimna krew: w kluczowym momencie podanie piętą, sztuczka techniczna, no look pass, panenka. Piłkarz absolutnie genialny, ale tak krnąbrny, jak wybitny.
Oczywiście, że w Brazylii był królem. Oczywiście, że nawet sam Luiz Felipe Scolari go cenił i mało nie zabrał na mistrzostwa świata. Nigdzie jednak nie ma takiego szacunku jak w Deportivo, gdzie kojarzy się z innymi, lepszymi czasami, kiedy w La Liga pół stawki biło się o mistrzostwo, a trofeum potrafiło powędrować na El Riazor.
Tak stało się w sezonie 99/00. W składzie Songo’o, Maakay, Naybet, Donato, Conceicao, a na dziesiątce O Genio. Mistrzostwo w pełni zasłużone, Real potrafili zgolić 5:2. Djalminha zagrał wtedy koncert, absolutny koncert, wychodziło mu wszystko, sam strzelił też cudowną bramkę na 2:0 (od 0:43, ale serio – zbrodnią jest nie obejrzeć od początku).
Jak zawsze pozostaje pytanie: czy gdyby miał inny charakter osiągnąłby więcej, wszedł do panteonu piłki, czy to właśnie ten charakter sprawiał, że swoje wybitne umiejętności popierał naturalnym luzem i bezczelnością