W jaki sposób próbowano wkręcić Beenhakkera? Czym różniła się gazeta “Futbol News” od “Kickera”? Dlaczego upadał “Przegląd Sportowy” i kto typował wyniki z deski rozdzielczej? Jaki materiał z Polski wywołał oburzenie w Hiszpanii? Jak wyłapano wyzwiska pomiędzy Godinem i Suarezem? Dlaczego trzeba mieć cojones, by zająć się menedżerką? Który polski bramkarz był bliski wylądowania w Granadzie i który obrońca czuł się lepszy od… Marcelo? O tym wszystkim w obszernym wywiadzie opowiada Rafał Lebiedziński, polski dziennikarz mieszkający w stolicy Hiszpanii, znany wam doskonale z serii felietonów pt. “Życie jak w Madrycie”.
To pewien paradoks, że ty – pasjonat piłki – zrezygnowałeś z pracy przy futbolu i zająłeś się pracą stricte korporacyjną. Z czego to wynika?
Bardziej z kogo niż z czego. Na początku 2010 roku na domówce u znajomych Hiszpanów w Warszawie poznałem Laurę, moją obecną żonę. Planowałem szlifować hiszpański, a jej zależało chyba na nowej przygodzie pod koniec Erasmusa na UW. Wszystko potoczyło się bardzo szybko i spontanicznie. Po pół roku Laura wróciła do Madrytu, żeby skończyć studia i tak rozpoczęliśmy związek na odległość. W międzyczasie wydawnictwo SportLive24, firma publikująca „Futbol News” i „Magazyn Futbol”, zaczęła podupadać. W końcu szlag trafił cały projekt. Zwolnili całą redkację. Przeleżałem bezrobocie na sofie, zrobiłem menedżerskie studia i wyemigrowałem. Po sześciu latach zamknąłem rozdział dziennikarstwa.
Mieliście być polskim „Kickerem”.
Taki był plan. Cacek wymyślił sobie, że będzie rywalizował z „Przeglądem”, szybko go przegoni i wprowadzi na rynek polskiego „Kickera”. Tyle że „Kicker” był rzetelny, a nasze informacje typowo brukowe. Ja naiwny i ślepy sam w ten projekt uwierzyłem i jeszcze go promowałem. Możecie znaleźć na YouTube archiwalne nagranie ze mną w roli głównej. Do dziś znajomi dziennikarze i kibice, kiedy chcą się ponabijać, podsyłają mi link do tej parodii.
Mieliście zacząć grubo – od historii Leo Beenhakkera.
Cacek zaczął zatrudniać dziennikarzy za gigantyczne pieniądze jak na ówczesny rynek. Mnie podwoił pensję, którą na początku roku wytargowałem w „Dzienniku”. Zaczął z wysokiego „C”. Był kwiecień-maj, a wyjść mieliśmy dopiero we wrześniu. Przygotowywaliśmy zerowe numery przez sześć miesięcy. Pisaliśmy wirtualne teksty, ale udało się załatwić np. wyjazd na finał Ligi Mistrzów. Pojechałem do Rzymu, zobaczyłem słynną główkę Messiego, zrobiłem rozmówkę z Eto’o. Początek był obiecujący. Później było juz tylko beznadziejnie. Kiedy zbliżaliśmy się do startu, znalazłem w meksykańskiej prasie duży artykuł o Beenhakkerze. Insynuacje, że został zwolniony z Guadalajary za nielegalne praktyki menedżerskie. Zaciekawiło mnie to i uznałem, że warto sprawdzić, czy po dziesięciu latach – już w reprezentacji Polski – nadal się w to bawi. Zacząłem odnawiać kontakty w Hiszpanii i Meksyku, ale nikt nie chciał nic pisnąć pod nazwiskiem. Temat jednak bardzo się spodobał prowadzącym „FN”. Stwierdzili, że albo coś wymyślę, albo wkręcimy Beenhakkera.
Odpowiadało ci to?
Nie. Płacili jednak tyle, że – uwierz – presja była na mnie ogromna. Zdesperowany, zaoferowałem dziennikarzom z Hiszpanii kasę, żeby wypuścili Beenhakkera. Mieli go zapytać, czy mógłby znaleźć w Polsce klub dla Roberto Fernandeza, wtedy bramkarza Osasuny.
I co on na to?
Podszedł z dystansem. „Zobaczymy, skupiam się na reprezentacji, prowadzę kadrę”. Nie padło żadne stwierdzenie, które mogłoby podważyć jego pozycję. Musiałem więc oprzeć cały tekst na aferze z Meksyku. Pamiętam, że dzień przed wyjściem pierwszego numeru poszedłem na mecz Legii. Spotkałem się z kolegami-dziennikarzami, którzy mieli przecieki, co szykujemy. – Macie papiery na „Benka”? – pytali, a ja odpowiadałem: „zobaczycie, zobaczycie”. Jak się okazało – to był totalny strzał w stopę. Totalny. Nie było tam nic na Beenhakkera, ale nie mogłem już tego odkręcić. Opisałem Meksyk, zrobiłem akcję z Osasuną, ale przecież nie mogłem nic zmyślić ani oczerniać faceta bez dowodów. Tak, po półrocznych przygotowywaniach do pierwszego numeru, zaczęła się historia „Futbol News”.
Nie obawiałeś się, że staniesz się psem gończym?
Domyślałem się, że może być sporo takich akcji jak ta z Beenhakkerem. Pamiętam, jak Lewandowski zaczął regularnie strzelać w Lechu. Padł pomysł, żeby wysłać do Poznamia faks z konkretną ofertą. Na zasadzie: Lech odpowiada, my publikujemy faksy i pokazujemy jak wyglądają negocjacje. Znów się zgodziłem. Mój bliski znajomy z Rzymu miał podać się za emisariusza Romy i wysłać faks do Lecha. Poszła oferta na 8 lub 10 milionów euro. Bez odpowiedzi. Ponowił faks. I tak trzeci, czwarty i piąty. W końcu Lech odpowiedział, że muszą to przestudiować i menedżer odezwie się do Romy. Sprawa umarła.
Znów nie wyszło.
Nie poszedł o tym żaden tekst. Po dużej kampanii marketingowej pierwszy numer kupiło bodajże 80 tysięcy osób. W następnym tygodniu było 40, a po jakimś czasie 15. Koszmar jak na taki nakład, koszty drukarni, redakcje i kilku drogich dziennikarzy.
Mieliście tam spore możliwości. Sam latałeś w wiele miejsc.
Opowiem ci jedną historię, żebyś zrozumiał, jak wielka była tam presja. Bez nazwisk. Dziennikarz „X” miał polecieć do pewnego kraju w Europie, żeby zrobić materiał o klubach ze stolicy owego kraju. Z powodu problemów z paszportem w ostatniej chwili musiał zrezygnować z wyjazdu. Wszystkie materiały powstały więc w Warszawie na telefon. Każdy – ja również – sądził, że dziennikarz tam był, tym bardziej, że przywiózł do redakcji z wyjazdu koszulkę jednego z klubów. Po czasie dowiedziałem się, że nerwowo wysyłał maile do hoteli, prosząc o faktury. Musiał przecież jakoś udokumentować wyjazd w księgowości. Nawalił, ale zamiast się przyznać, ze strachu zatuszował sprawę. To notabene jest dziennikarz, którego bardzo dziś cenię za rzetelność i teksty. Wiem, że nigdy wcześniej czy później nawet przez głowę nie przeszłoby mu zrobienie takiej akcji. Wtedy jednak ogromne ciśnienie w „FN” wywierane choćby przez Jacka Kmiecika, potrafiło zmusić cię do rozpaczliwych zagrywek.
Mieliście tam sporo naprawdę wartościowych osób.
Było wielu młodych, z lekkim piórem. Dawaliśmy temu upust w miesięczniku „Magazyn Futbol” prowadzonym przez „Stanka”. A „Futbol News”? Mogliśmy tworzyć ciekawe pismo. Od początku jednak wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądało. Przed mundialem w RPA pojawiły się zamówienia na cotygodniowe teksty o finalistach. Wywiad ze Słowakiem czy Nowozelandczykiem to jeszcze żaden problem, ale gwiazdy Włoch, Hiszpanii czy Anglii? Teoretycznie przez telefon to niemożliwe. Mnie udało się z Chiellinim dzięki jego menedżerowi, ale czy reszta była rzetelna? Nie potrafię odpowiedzieć. Kilku dziennikarzy wiedziało, że szefowie i tak tego nie zweryfikują. Było im wszystko jedno. Ja mam czyste sumienie – z tak zwanego „palca” nigdy nie pisałem z prostej przyczyny – to zwyczajna strata czasu, oszukiwanie czytelnika na poziomie przedszkolaka. Zawsze wolałem od razu powiedzieć szefom, że coś się nie uda.
Kibice, którzy to przeczytają, będą zażenowani i pewnie pomyślą, że większość gazet dalej tak funkcjonuje.
Możliwe, ale po pierwsze – w dobie mediów społecznych takie akcje są koszmarnie ryzykowne i łatwe do zdemaskowania, a po drugie – przy większych mediach reagowałyby same kluby czy reprezentacje. Wtedy mieliśmy totalną partyzantkę. Brak kontroli i presję. Ani wcześniej, ani później nie spotkałem się z takim brakiem profesjonalizmu na jakiejkolwiek płaszczyźnie zawodowej. Do dziś mierzi mnie, że byłem tego częścią. Dobrze, że to była tylko efemeryda na polskim rynku prasowym. Oby nigdy się nie powtórzyła.
Brakowało ci tam normalnej pracy?
Zacząłem przygodę z dziennikarstwem na drugim roku studiów. Akurat ruszyło Sport.pl. Zarabiałem grosze, ale wracałem w soboty nad ranem z klubbingu, a o 8 rano byłem już na dyżurze. Nigdy nie nawaliłem. Uczyłem się pisania i odpowiedzialności. Moim marzeniem było dostanie się do redakcji sportowej, papierowego wydania „Gazety Wyborczej”. Pamiętam, że pewnego lata wyjeżdżałem na wakacje do Toskanii i miałem akurat możliwość zrobić wywiad z Bożinowem, który był na fali i przechodził za dużą kasę do Fiorentiny. Zgłosiłem to do szefów sportu „Wyborczej”, ci odesłali mnie do Rafała Steca, który zajmował się ligą włoską. Nogi mi się ugięły, bo teksty Rafała wciągałem nosem. Był dla mnie guru, jeżeli chodzi o sportowe pióro. Rozmową z nim bardzo się jednak rozczarowałem. Nie zmotywował mnie do wywiadu, nie dał wskazówek, nie pomógł. On pewnie nawet tej krótkiej rozmowy nie pamięta, ale ja poczułem się, jakby spuścił młodego na szczaw. Cóż, takie wtedy w dziennikarstwie panowały hierarchie, tym bardziej w hermetycznej „Wyborczej”. Cieszę się, że po dziesięciu latach pisząc razem na łamach „Kopalni” mogłem Rafałowi pokazać, że do czegoś się nadaję, że się nie poddałem.
Ale to nie był koniec rozczarowań.. Po powrocie ze studiów z Włoch zgłosiłem się na Wilczą 52 do „Przeglądu Sportowego”. Kolejne marzenie, tym razem z dzieciństwa. Budka i Bugajski poprosili, żebym przygotował w dwie-trzy godziny jakiś tekst. Napisałem o Rakiticiu, który właśnie trafił z Bazylei do Schalke. Przeczytali i powiedzieli, że nie ma dla mnie miejsca, bo wykupuje ich Axel Springer. Nie mieli mocy decyzyjnej.
Co było dalej?
Nie udało się w „PS”, więc zacząłem rozsyłać CV do wszystkich polskich mediów. Byłem nawet dwa dni w Radiu dla Ciebie, ale redaktor wydający serwis sportowy zrobił mi próbę i stwierdził, że mówię za szybko i za głośno. W końcu odezwał się Stanisław Żółkiewski ze sportu w „Dzienniku”. Zainteresowało go moje CV i fakt, że mówię po włosku i hiszpańsku… Z tym hiszpańskim to była oczywiścia gruba przesada. Moja znajomość español polegała na tym, iż myślałem, że to taki sam język co włoski, a słowa zamiast kończyć się na „i”, kończą się na „s”. Żółkiewskiemu o tym nie powiedziałem i od razu wrzucił mnie na bombę. Wymyślił cykl reportaży z Madrytu z byłymi podopiecznymi Beenhakkera w Realu. Miałem pojechać do Madrytu i nagrać członków Quinta del Buitre, czyli “Piątki Sępa” na czele z Emilio Butragueño.
To już ambitny temat.
Mówiąc po hiszpańsku hola i adios zacząłem dzwonić do „Marki” i „AS-a” i prosić o numery piłkarzy. Załatwiłem je. W tydzień umówiłem wszystkie spotkania w Madrycie. Vazquez grał w Torino, więc z nim pogadałem po włosku, a z pozostałymi kombinowałem, jak mogłem. Po kilku dniach w Hiszpanii słówka zaczęły mi wpadać, ale – uwierz – spisywałem te materiały najdłużej w życiu. Któż by przypuszczał, że trzy lata później przeprowadzę się do Madrytu na stałe, będę żył z Hiszpanką, pracował w hiszpańskiej firmie i chodził na mecze Realu…
Ale wracając do tematu – wszyscy wypowiedzieli się pozytywnie o Beenhakkerze. Już po publikacji kilkuczęściowego reportażu kolega z Hiszpanii nagrał byłego piłkarza “Królewskich” – Adolfo Aldanę. On jako jedyny skrytykował Holendra. Mówił, że liczyło się dla niego jedenastu piłkarzy, bardzo źle traktował rezerwowych i ogólnie nie był sprawiedliwy. W Polsce trwał właśnie boom na Leo i gdy ktoś z „góry” przeczytał zajawkę wypowiedzi z Aldaną, powiedział: „do widzenia”. Beenhakkera nie można było wtedy krytykować. Konsternacja. Dowiedziałem się o tym po czasie, ale to pierwsza sytuacja, gdy spotkałem się z takim kagańcem. Niby rzetelne, opiniotwórcze dziennikarstwo, latamy do Madrytu, a potem okazuje się, że musimy lizać tyłek Beenhakkerowi.
Czyli mamy odpowiedź na moje pierwsze pytanie? Z tych wszystkich powodów zraziłeś się do dziennikarstwa?
Zraziłem się później. Axel początkowo pompował pieniądze w wyjazdy, ale wraz ze spadkiem nakładu wszystko zaczęło podupadać. Dziennikarze odchodzili, projekt po kilku miesiącach okazał się niczym, a ja przeszedłem do sali obok, do redakcji „Przeglądu Sportowego”. I to, jak się okazało, był najbardziej stracony rok w mojej karierze.
Dlaczego?
Redaktorem naczelnym został słynny „Kapeć” (KLIK – szczegóły), a szefem działu piłki Budka. Siedzieli od rana do wieczora przy komputerze, a piłkę trawili z telewizora. Nie czuli jej. Moim zdaniem nie wiedzieli do końca, jakie tematy powinny chodzić w takim dzienniku. Proponowaliśmy ambitne historie, które albo nie wchodziły, albo wchodziły na dwa-trzy tysiące znaków. Wieczorem tekst po Lidze Mistrzów, osiem godzin odbębnione i do domu.
To był moment, gdy „Przegląd” zaczął upadać?
Tak. Kompletna strata czasu. Uwierz mi, że nie było tam nic ciekawego. Pisałem teksty o Van Persie’m na trzy-cztery tysiące znaków. Przepisywałem słomę z zagranicznych mediów. Zero motywacji, żeby coś zgłaszać, bo wiedziałem, że i tak nie puszczą. Mieliśmy zamknięty dostęp do ambitnych tematów. Proponowałem wywiady z zagranicznymi piłkarzami – powiedzmy – Górnika Zabrze czy Ruchu Chorzów, ale nie dostawałem zgody, bo to był teren lokalnych dziennikarzy. Mój wywiad wyparłby ich raporty z treningu albo nudne analizy. Łamy „PS” zostały podzielone na kolumny. Każdy miał swój prywatny folwark. Do koryta dopuszczono tylko Żelaznego, Olkowicza i Wołosika, którzy robili fajne, życiowe reportaże. Szybko wkradło się wygodnictwo, nuda, a Twittera wtedy jeszcze nie było… Spędzaliśmy tyle wolnego czasu przed komputerem, że poprzez kolegę z naprzeciwka zacząłem wkręcać się w bukmacherkę. Przesiadując od rana do wieczora tyle godzin w redakcji, obstawialiśmy ligę norweską, islandzką…
Mocno się wkręciłeś?
Nie tak jak on. Kupił sobie silikonową podstawkę pod telefon, którą zainstalował na desce rozdzielczej w samochodzie. Wracając do domu sprawdzał wyniki na żywo. Żył tym nawet w trakcie jazdy. Wieczorem obstawiał ligi latynoskie, wcześniej rano – azjatyckie. Następnego poranka albo mega euforia, bo wygrał w nocy 20 tysięcy, albo tyle samo przegrał. Wtedy co pięć minut wychodził na papierosa i wypijał dziesięć kaw dziennie. Super, że po latach podjął walkę z nałogiem i dziś z tego, co wiem, jest na prostej drodze. Ja natomiast sam z tego zrezygnowałem, gdy zagłębiłem się w temacie i po przeczytaniu książki Declana Hilla „The Fix” napisałem kilka dużych tekstów o azjatyckich mafiach bukmacherskich.
Jak dziś z perspektywy czasu oceniasz polskie dziennikarstwo piłkarskie?
Poznałem z bliska media włoskie i hiszpańskie, mam kontakt z dziennikarzami z Niemiec i Anglii. Poziom dziennikarstwa zawsze wyznacza poziom futbolu i rozgrywek w danym kraju. Być może gdzie indziej standardy są wyższe, bo już utarte od wielu lat, choć to dziś w mediach społecznych wszystko sie zaciera. Piekiełka są wszędzie. W Hiszpanii często zdarzają się chore sytuacje. Pamiętam telewizyjne reportaże z Gniewina znanego dziennikarza Manolo Lamy w trakcie Euro 2012. Codziennie spotykali na moście żebraka, więc pewnego razu dali mu kilkadziesiąt złotych na zasadzie: „masz żebraku polskie pieniądze od Hiszpanów”. Potem puścili to w głównym wydaniu serwisu sportowego. Pewnie w innym kraju poza lawiną krytyki, dziennikarz podałby się do dymisji. Lama wciąż komentuje w radiu mecze Realu, ma prawie pól miliona followersów na Twitterze.
Mam wrażenie, że w Polsce dziennikarze wciąż są bardziej popularni niż ligowi piłkarze. Przy tym to bardzo specyficzne środowisko. Wszyscy sie znają, szanują, razem chodzą na imprezy, ale wbijanie szpileczek, obgadywanie za plecami i jakaś tam rywalizacja merytoryczno-finansowa jest na porządku dziennym. Gdy sam kończyłem karierę, wydanie papierowe wyznaczało czas i schemat pracy redakcyjnej. Kiedyś miałeś coś do napisania, to najpierw zebrałeś materiał, wydzwoniłeś dwie osoby, napisałeś, a potem siedziałeś z edytorem przy makietowaniu. Znalazłeś, opisałeś zdjęcie, i do widzenia. Dziś zgłaszasz temat, musisz napisać, ale w międzyczasie tweetować, peryskopować, pokazać się w telewizji, w redakcyjnych mediach. Musisz być multimedialny. To spore wyrzeczenie. Przez 24 godziny musisz być podłączony do piłki. Ale z drugiej strony multitasking sprzyja większemu profesjonalizmowi.
I nie brakuje ci tego?
Brakuje. W Hiszpanii dostałem pracę w firmie konsultingowej dzięki znajomościom rodziny Laury, więc – jak to się tu potocznie mówi – musiałem zacisnąć tyłek i zacząć orać. Nie mogłem dać plamy, musiałem pokazać wszystkim, że dziennikarz sportowy nadaje się również do analizy biznesu. Dziś jestem ekspertem od ulepszania procesów sprzedaży polis na życie, przygotowuję stress testy dla banków, robię cuda z Excelem i Accessem. Moi znajomi w firmie, nie mogą uwierzyć że skończyłem dziennikarstwo i pracowałem sześć lat w tym zawodzie. Oczywiście wciąż interesowałem się piłką, ale odciąłem się od pisania na dwa-trzy lata. Aż odezwał się do mnie „Stanek” i ekipa z magazynu „Ole”. Zgodziłem się na cykl felietonów i okazało się, że to był strzał w 10-tkę. Dziś gdy patrzę na swoje teksty z „Dziennika” czy „Przeglądu”, to uważam, że moje pióro było bardzo dziecinne. Poziom 16-latka, a jednak wchodziło na łamy. Zasób słów, porównania, metafory, przekrojowe podejście do tekstu. To wszystko pojawiło się wraz z felietonami na Weszło. Dziś gdy występuję w Eleven czy udzielam wywiadów w radiu, często brakuje mi słów w mówionym języku polskim. Mam taki natłok i przemiał myśli, że hiszpański ściera się z polskim. Następuje blokada. Przy pisaniu tego nie czuję. Kwiecistość języka włoskiego i hiszpańskiego przełożyła się na moje teksty i po prostu je wzbogaciła.
To akurat wielka różnica z Polską – u nas nie istnieje np. kultura słuchania radia.
Dlatego fajnie, że ostatnio pojawił się HatTrick. W Hiszpanii radiowcy potrafią o północy nagrać na żywo wywiad z Casillasem siedzącym przy reflektorach w bramce na Bernabeu. To jest top.
Z czego wynika ta różnica?
Z kultury. Z mentalności, z podejścia do życia i futbolu. Ludzie chodzą na stadiony ze słuchawkami w uszach, patrzą na boisko i słuchają na żywo relacji radiowej z meczu. Mają do wyboru trzy-cztery rozgłośnie, a potem debatę o meczu. Poziom rozgrywek w Hiszpanii jest o wiele wyższy, więc i futbol jest inaczej podawany niż w Polsce. Łatwe media tabloidowe są bardzo popularne, ale przy tym jest miejsce na fachową analizę. Wszystko rozkładają na najdrobniejsze detale. Futbolem się żyje. Rozmawia się o nim w pracy, przed weekendem i po weekendzie – dlatego ludzie oczekują kontentu na coraz wyższym poziomie. Jeżeli ktoś chce powierzchownego, to odpali sobie „El Chiringuito” o północy i będzie zadowolony. Ktoś inny wybierze 45-minutowy serwis sportowy Deportes Cuatro w Kanale 4, gdzie po każdym meczu masz analizę ruchu warg. Mikrofony stoją przy ławkach rezerwowych i żadna uwaga nie umknie. Pamiętam mecz Atletico z Barceloną, kiedy Godin i Suarez, koledzy z reprezentacji, po prostu sobie ubliżali. Niesamowite, jakich wulgarnych używali słów. Czasem dostajesz 20-minutowy reportaż z meczu, w którym gole zajmują trzydzieści sekund, a reszta to materiał wyłącznie o wymiotach Messiego okraszony wypowiedziami lekarzy… Kogoś może to interesować, kogoś nie, ale trzeba przyznać, że dotykają futbolu z każdej perspektywy. A przy tym doskonale się sprzedają, bo poprzez skandal i dramat trafiaja do masowego odbiorcy. Serwisy sportowe w TV Cuatro czy La Sexta ogląda codziennie po 2 miliony telewidzów.
Które hiszpańskie media piłkarskie najbardziej cenisz?
„El Pais”. Jest tam grupa doświadczonch dziennikarzy, którzy znakomicie operują słowem. Docenisz to, jeśli znasz bardzo dobrze hiszpański. Cenię sobie również magazyny „Panenka” i „Jot Down”, gdzie robią genialne wywiady. Potrafią wycisnąć maksimum anegdot z każdego rozmówcy. Jestem także namiętnym słuchaczem północnej debaty w audycji „El Partido de las 12”.
Sam nie chciałeś się tym zajmować w Hiszpanii? Nawet hobbystycznie?
Przyjaciel teścia jest współwłaścicielem IV-ligowego klubu spod Madrytu – UD Sanse. Jeżeli jest jakieś ważne wydarzenie w klubie, pomagam im w obsłudze medialnej, robię wywiady. Poza tym miałem ofertę, żeby zostać korespondentem Polskiego Radia w Hiszpanii. Obstawiałbym piłkę, MotoGP, Formułę 1, koszykówkę lub piłkę ręczną.
Ale nie opłacałoby się to finansowo.
Nie ukrywam, że przyszłość wiążę z konsultingiem, z doradztwem biznesowym w sektorze bankowym i ubezpieczeniowym. Tu mam perspektywy awansu i dużo lepsze możliwości finansowe. Myśląc o Laurze i rodzinie, musiałem z bólem serca odmówić. Skoro dla niej zostawiłem Polskę i zawód dziennikarza, to nie ma już odwrotu. Często pojawiają się też propozycje z rynku menedżerskiego. Od czasu do czasu pomagam polskim lub hiszpańskim agentom. Dostaję też pytania, dlaczego sam nie otworzę agencji.
I dlaczego nie otwierasz?
Nie ma czasu, ale nie ma też wystarczających cojones, żeby rzucić karierę w korpo i postawić wszystko na menedżerkę. W tym zawodzie albo masz ogromne szczęście i jeden strzał ustawia ci przyszłość, albo musisz na to szczęście zapieprzać równie mocno jak w korporacji.
W pewnym momencie zrobił się u nas mały boom na piłkarzy z Hiszpanii. Kluby zaczęły chętniej zerkać w kierunku Półwyspu Iberyjskiego.
Padł też pomysł, żeby ściągać młodych Polaków do Hiszpanii, ale to nie ma sensu. W Hiszpanii panuje kryzys i kluby wolą stawiać na canterę. Bardziej Hiszpan pasuje do Polski niż Polak do Hiszpanii. Tak samo jest z innymi krajami Europy Wschodniej. Czy myślę o tym biznesie poważnie? Wierzę, że kiedyś się zdecyduję i za to zabiorę.
A co zrobiłeś do tej pory?
Z reguły pomagam przy nawiązywaniu kontaktów. Szeroko rozumiany networking. Zdobywam i przekazuję numery do dyrektorów sportowych, pośredników, piłkarzy. Statystyki i wideo-prezentacje tych młodych z drugiej i trzeciej ligi hiszpańskiej wysyłamy do polskich klubów. Ale od maili do konkretów droga jest bardzo długa.
Wylądował ostatecznie w Polsce piłkarz, przy którego transferze partycypowałeś?
Ostatecznie nie, ale trzy lata temu było blisko ściągnięcia młodego polskiego bramkarza do Granady. Przypomnij mi nazwisko.
Wojtek Pawłowski?
Tak to on.
Trafił do Udinese, które ma tego samego właściciela co Granada.
Pomagałem agencji która miała upoważnienie piłkarza na hiszpański rynek, ale ostatecznie nic nie wypaliło. W Granadzie jest natomiast inny Polak, stoper, którym wszyscy są zachwyceni. Podobno mega talent.
Paweł Bochniewicz. Trudno jednak, żeby postawili na 20-latka, gdy walczą o utrzymanie.
Oczywiście. Mają silnych stoperów w stylu Babina czy Lombana i chyba dobrze by mu zrobiło wypożyczenie, nawet do Segunda, żeby mógł regularnie grać.
Poruszyłeś ciekawy temat – kiedy widzisz młode talenty z Polski w stylu Linettego czy Kapustki, to jak oceniasz ich na tle potencjalnego transferu do Primera División? Wiadomo, że hiszpańskie kluby nie sięgają do Polski, ale pytam czysto hipotetycznie. Ostatnio jeden z naszych reprezentantów powiedział mi, że Linetty może zrobić karierę, bo ma świetny charakter i spore umiejętności, ale musi być świadomy, że np. w Niemczech każdy klub ma dwóch takich jak on.
Krychowiak się sprawdził, bo przeszedł całe szkolenie we Francji. Wszedł, zagrał w Superpucharze Europy z Realem, został rzucony na głęboką wodę, i dał radę. Zieliński po kilku sezonach aklimatyzacji i zmianie pozycji radzi sobie w Serie A. Linetty? Jeżeli wyjedzie do klubu, który na niego postawi i nie spieprzy pierwszych sześciu miesięcy, to potem będzie miał z górki. Ważne jest też życiowe podejście. Jak zareaguje na nowy kraj, kulturę, język, zwyczaje. Jak poradzi sobie mieszkając sam lub z narzeczoną. Fernando Torres został kiedyś zapytany o fenomen hiszpańskich klubów masowo awansujących do finałów europejskich pucharów. Teoretycznie Sevilla, Villarreal czy Athletic na papierze mogą być gorsze personalnie od kilku angielskich średniaków. W praktyce odnoszą sukcesy. Dlaczego? Zdaniem Torresa – dzięki atmosferze w szatni. Tworzą tzw. piñę (z hiszp. ananas, a w przenośni słowo oddające zgraną grupę, drużynę). Chodzi o to, jak przyjmują nowych piłkarzy z zagranicy. Jak ich zapraszają do własnego grona, wciągają do życia i kultury. Nowi nie czują się odosobnieni i to przekłada się na boisko. Torres był w Liverpoolu, Chelsea i Milanie, ale nigdzie nie widział takiego życia szatniowego jak w Atletico. Potem gdy jesteś lewoskrzydłowym, to umrzesz za swojego lewego obrońcę. Włożysz za kolegę z szatni te 110 procent.
Myślisz, że po Krychowiaku może zapanować mała moda na Polaków w Sevilli? A może nawet nie moda, tylko po prostu ktoś spojrzy na nasz rynek?
Wątpię. Sevilla jest nastawiona na francuski rynek. Monchi wyciąga swoje słynne grabki i rozgrabia całą Ligue 1.
Powiedział nawet, że we Francji stosunek ceny do jakości piłkarza jest najlepszy w Europie.
Dlatego tak bardzo skupili się na francuskim modelu piłkarza. Krychowiak jest biały, ale gra jak typowi czarnoskórzy, defensywni pomocnicy z Francji. Łapie sporo kartek, ale gra na dużej wydolności. Wypełnia mnóstwo przestrzeni w środku pola. A przy tym jest bardzo pożyteczny w obu pola karnych przy stałych fragmentach gry. Mecze z Realem Sociedad to wyjątek potwierdzający regułę. Dla Sevilli nie ma znaczenia, że „Kryczo” pochodzi z Polski, tylko że ukształtował się piłkarsko we Francji. Druga strona medalu to choćby Bartłomiej Pawłowski, który miał papiery, talent, a nie sprawdził się totalnie.
Dziś – widząc, jak gra w Polsce – możemy zgadywać, czemu nie przebił się w Hiszpanii, ale pamiętam, że wówczas dziennikarze zajmujący się Malagą nie mogli zrozumieć, dlaczego Schuster na niego nie stawia.
Mam wrażenie, że to przykład typu Krzysztofa Króla, który myśli, że złapał Pana Boga za nogi i jakoś to będzie. Druga sprawa – futbol hiszpański jest bardziej taktyczny niż wielu kibiców czy ekspertów sądzi. Taktyka jest tu bardzo ważna. Jeżeli szybko jej się nie nauczysz, to trafiasz na boczny tor i jest po tobie. Mówimy, że Hiszpania to technika, gra na ścianę, jeden kontakt i trójkąty w ofensywie. Tak grają dwa kluby, a poza tym to ciężka harówa taktyczna. Dlatego hiszpańscy szkoleniowcy są tak świetnie przyjmowani w Anglii. Choćby ostatnio Quique Sanchez Flores. W Hiszpanii pressing musi wynikać z taktycznego myślenia – dlaczego w danej sytuacji ruszasz dwóch na jednego, dlaczego ten pomocnik a nie inny, ma przeszkadzać w rozegraniu Busquetsowi, i który z napastników ma ruszyć na Jordiego Albę. Niuanse, które analizuje się na treningach od poniedziałku do piątku. W Anglii takiej kultury taktycznej nie ma. Ma być widowisko, a widowisko gardzi schematami taktycznymi.
Ale wracając do tematu – gdy widzisz takiego Lipskiego czy Kapustkę, to sądzisz, że w Hiszpanii od razu wylądowaliby na trybunach?
Trudno mi sobie wyobrazić, żeby ofensywny pomocnik z polskiej ligi mógł się przebić w Primera División. Łatwiej miałby ktoś w stylu Czarka Wilka niż Lipskiego lub Kapustki. Pozycja ofensywnego pomocnika w Hiszpanii to niesamowicie wysoki poziom wśród samych wychowanków. Z drugiej strony zwróć uwagę, ilu ściągają Chorwatów. Modrić, Rakitić, Kovacić, Halilović. Na Bałkanach mają inną kulturę gry, bardzo podobną do tej iberyjskiej. Najpierw kontakt z piłką, technika, a później taktyka i przygotowanie fizyczne. Ofensywny piłkarz z polskiej ligi nie wniesie do La Liga takiego plusa jak Chorwaci czy Serbowie. Są dziś o krok przed nami.
Kończąc temat Polaków – co sądziłeś o ostatniej sadze związanej z Lewandowskim? Nie jest mimo wszystko zbyt podobny do Benzemy, co sugerował kilkanaście miesięcy temu nawet sam Zidane?
Nie stawiałbym znaku równości. Robert bardziej komfortowo czuje się w polu karnym, lepiej gra tyłem do bramki, a Karim często schodzi na lewe skrzydło jako dziesiątka lub takie „dziewięć i pół”. Gdyby grali razem, pewnie by się uzupełniali, ale czy to możliwe? Opieram się na informacjach kilku wiarygodnych dziennikarzy, którzy od dawna praktycznie się nie mylą w kwestiach związanych z Realem. Ci, którzy mają bardzo wysoką skuteczność newsów, nigdy nawet nie zająknęli się o Lewandowskim. Od początku śmierdziało mi to medialną kampanią Kucharskiego. Podobny przypadek mieliśmy latem, też w „AS-ie”, gdy przez całe lato łączyło się Sergio Ramosa z Manchesterem United. Podbijamy bębenek, podbijamy, a kończy się podpisaniem nowej umowy. Powiększonej – w przypadku Ramosa – o jakieś dwa miliony euro netto.
Bayern to wielki klub, ale nie masz wrażenia, że jeżeli „Lewy” zakończy karierę w Niemczech, to na koniec będzie mu brakowało gry w Realu i Barcelonie, bo to po prostu szczyt?
Gdyby mu na tym zależało, to tak ukierunkowałby menedżera, by transfer doszedł do skutku. Real obudził się też z ręką w nocniku, gdy Robert strzelił im cztery gole. W rewanżu Ramos świetnie go przykrył i to była najlepsza rywalizacja napastnika ze stoperem, jaką w życiu widziałem. Materiał instruktażowy do pokazywania w akademiach obrońcom, jak kryć snajpera i napastnikom, jak walczyć ze stoperem. Po tym meczu Florentino złożył gratulacje Robertowi i kurtuazyjnie zapytał, czy chciałby przejść do Realu. „Lewy” odpowiedział, że jest dogadany z Bayernem. Było za późno. Druga sprawa – Perez uwielbia Benzemę. Sam, gdy Karim był nastolatkiem, latał do Lyonu, spotykał się z jego rodzicami i wyciągał go z trudnej dzielnicy. Ma do niego słabość. Jeżeli Benzema nie wykręci jakiegoś numeru lub nie zostanie skazany, to moim zdaniem zostanie jeszcze kilka lat w Realu.
Jako Polak pewnie liczyłeś jednak na transfer Roberta.
Może mógłbym wtedy zacząć pojawiać się również w hiszpańskich mediach… Ale tak poważnie, to z chęcią pomógłbym „Lewemu” się w Madrycie zaadaptować. Stałem się tu już takim małym polskim ambasadorem, tłumaczem i przewodnikiem. Odwiedzają mnie dziennikarze sportowi, piłkarze Ekstraklasy, menedżerowie. Na transferze Roberta na pewno skorzystałaby też moja duma jako Polaka. Nie trafiałby jako rezerwowy bramkarz, tylko podstawowy napastnik. Prawdziwy „Galactico”. Nie jak wspomniany już Krzysiu Król, który gdy trenował w Realu, był przekonany, że to on a nie Marcelo zastąpi Gabriela Heinze na lewej obronie.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA