Kiedyś wychodził w pierwszym składzie na Juventus, dziś gra tylko hobbystycznie w IV lidze. Ma dopiero 32 lata, jak na obrońcę – śmiesznie mało, gdyby jego kariera szła normalnym torem, mógłby grać w Ekstraklasie jeszcze kilka sezonów. Dlaczego tak się nie stało, w którym momencie przyszedł niespodziewany koniec, o tym opowie już sam. Marcin Kikut w rozmowie z Weszło.
Gdzie jest teraz Marcin Kikut i dlaczego nie w Ekstraklasie, albo chociaż w pierwszej lidze?
W Tarnowie Podgórnym, gdzie szkolę 10-letnich chłopców. Dla przyjemności pogrywam też w tamtejszej drużynie seniorów, ale głównie skupiam się na trenerce. Miasto i gmina są bardzo rozwojowe, a klub świetnie zorganizowany jak na ten poziom. Równolegle jestem zaangażowany w branżę biznesową – moja spółka otwiera hotel Baltin ze SPA i apartamentami. Czas mam wypełniony.
Skoro trenerka, to pewnie i edukacja w tym kierunku?
Jestem aktualnie w połowie drogi na kursie UEFA B+A, organizowanym przez PZPN. Na pewno dużo mi to daje – w grudniu będziemy kończyć, chciałbym już odebrać dyplom, bo to duży handicap przy pracy z młodzieżą czy w seniorach. Ten kurs to spory ukłon dla byłych piłkarzy lub tych bardziej doświadczonych – robimy od razu dwie licencje. Spotykam tam zawodników z najwyższej półki i europejską przeszłością. Jest Marek Saganowski, Arek Głowacki, Marcin Żewłakow, Radek Sobolewski, Wojtek Łobodziński, Rafał Boguski. Musiałbym wszystkich wymienić, każdy tam grał na dobrym poziomie – sama śmietanka.
Ile pan trenuje jeszcze jako piłkarz?
Trzy jednostki treningowe w tygodniu, plus trzy z dzieciakami. Gram dla przyjemności i samego siebie – to dżentelmeńska umowa z zarządzającymi klubem – skoro jestem przy zespole młodzików, to fajnie by było, gdybym pomógł seniorom. Skoro tego chcą, nie ma problemu – jestem do dyspozycji. Dobrze to zresztą wygląda w kontekście pracy z młodzieżą, że trener wciąż gra w piłkę – obojętnie, jaki to byłby poziom, ci chłopcy na to patrzą, pobudza to ich wyobraźnię i daje motywację.
Może miałby pan jeszcze większy autorytet, gdyby Smuda nie przesunął pana na prawą obronę i ta kariera mogłaby się potoczyć lepiej?
Tak, ale jedną rzecz chcę podkreślić – jestem szczęśliwy i spełniony patrząc na sukcesy, jakie udało mi się osiągnąć. Choć oczywiście, dłuższa perspektywa czasu pobudza wyobraźnię do tego, by przeanalizować, jak to wszystko miało szansę się potoczyć. Mogło być lepiej i opieram to na takim argumencie, że w wieku 21 lat grałem na prawym skrzydle w Amice – oczywiście, dużo mi brakowało do klasowego gracza na tej pozycji, ale i tak miałem wysokie notowania, za Wojtkiem Łobodzińskim byłem jednym z najlepszych bocznych pomocników w lidze. Traktowałem to jako fajny fundament, by rozwinąć skrzydła. Byłoby to możliwe w Lechu, bo przecież trafiliśmy do klubu, który potem stał się najlepszy w Polsce. Gdy Smuda mnie cofnął, musiałem budować od nowa swoją wartość i uczyć wielu rzeczy. Do tego pracowałem z trenerem, który mnie uwsteczniał. Myślę, że straciłem dużo, ale tak jak podkreślam – niczego nie żałuję.
Smuda jakoś tłumaczył tę decyzję?
Nie, trener Smuda nie należy do osób, które tłumaczą się zawodnikom z jakichkolwiek decyzji. Sytuacja była trudna, bo on słynął z tego, że nie lubi młodych piłkarzy – chciał mieć gotowych zawodników i zespół do grania. Z Wronek przyszło kilku niedoświadczonych chłopaków i niewielu się uchowało, ja miałem ten parasol ochronny w postaci prezesa, którego byłem ulubieńcem, bo dorastałem w Amice. Dlatego w Lechu Smuda od razu mnie nie skasował, gdyż nie pozwolili mu na to działacze.
Trudno sobie to wyobrazić, ale może próbował pan go jakoś przekonać do powrotu na skrzydło?
Próbowałem odejść, bo jako młody zawodnik uważałem, że ta sytuacja nie jest do końca sprawiedliwa. Siedem kolejek czekałem żeby zagrać na prawej pomocy, bo akurat ktoś wypadł – zagrałem dobrze, potem musiałem kolejny raz czekać i znów zrobiłem w miarę pozytywną zmianę. Ale i tak wiedziałem, że nie ma dla mnie miejsca na skrzydle. Zimą chciałem iść do Bełchatowa, który wtedy zdobył wicemistrzostwo, ale sprawy się tak potoczyły, że zostałem. Nie żałuję, bo w Lechu przeżyłem piękny czas, ale nie wróciłem już do pomocy.
Co nie wypaliło z Bełchatowem?
Po wielu dyskusjach z osobami, które było blisko tej sytuacji stwierdziliśmy, że jednak w Lechu zostanę. Działacze jeszcze wtedy też nie bardzo chcieli mnie puścić.
Ale cokolwiek powiedzieć o Smudzie, to u niego zagrał pan w kadrze. Co prawda, mecze z gatunku mało poważnych, bo w składzie ligowym, ale zawsze.
Nie upatruję tutaj jakiegoś ukłonu od niego, bo po prostu pokazywałem super formę. Grałem rundę życia, między innymi w Lidze Europy, a i tak był bardzo oporny w tym powołaniu, o czym dowiedziałem się później – kolejny raz musiałem moją postawą wymuszać na nim przychylne dla siebie decyzje. Po dobrych występach miałem poparcie opinii publicznej, więć na tę szansę zasłużyłem. Wiadomo – te mecze to nie była wisienka na torcie, ale koniec końców wystąpiłem w drużynie narodowej. U Smudy żeby grać, zawsze musiałem pracować 2-3 razy więcej niż inni, ale też dzięki temu dochodziłem do tak dobrej dyspozycji, że po prostu musiał na mnie już postawić. Tu trzeba mu oddać, że to jest jego mądrość – nawet jeśli nie pałał do kogoś sympatią, to kierował się dobrem drużyny i go wystawiał. Tak samo zresztą było z Bartoszem Bosackim, za którym też nie przepadał, ale jak grał dobrze, to z niego nie rezygnował.
Wspomniana forma życia przyszła za kadencji Jacka Zielińskiego.
Tak – trener Zieliński miał też plus w postaci Ryszarda Kuźmy, czyli swojego asystenta. Obaj dali mi dużą swobodę i wykorzystali potencjał ofensywy – gdy Smuda cofnął mnie na prawego obrońcę, to starałem się skupić na obronie, by nie popełniać błędów. Za Zielińskiego wychodziliśmy wysoko i odważnie, a ja miałem dużo radości i satysfakcji z gry, jednocześnie dając wiele dobrego drużynie zarówno z przodu, jak i z tyłu.
Pracowaliście razem też w Ruchu, ale tam tak dobrze to już nie wyglądało.
Jasne. Spotkaliśmy się ponownie i trener robił wszystko, by mi pomóc, ale najpierw musiał skupić się na sobie – też mu tam nie wyszło, gdyby nie Polonia, to Ruch by spadł. Może i lepiej, w końcu poukładano by tam pewne kwestie i nie słyszelibyśmy o ciągłych pożyczkach, jakich udziela im miasto. Trener wiedział, że sam wpakował się w ciężkie środowisko i nie odnalazł się tam kompletnie, podobnie jak ja. Tyle, że ja sportowo już nie wróciłem – wtedy byłem w najlepszym wieku, a straciłem go na chorzowską patologię organizacyjną i mentalną. Czułem pismo nosem, że może być mi trudno wrócić na dobry poziom.
Co pan rozumie przez tę patologię?
Tam jest dość zamknięty klimat i ludzie z zewnątrz, szczególnie z takich klubów jak Lech – większych i mniej lubianych, na dzień dobry mają przeciwników. Dla mnie to jest chore, zawodnik, który przychodzi do klubu, powinien otrzymać zaufanie, by umiał dać jakość drużynie. Oczywiście, jak pół roku grasz słabo to mogą być pretensje, ale nie pierwszego dnia w szatni. Po 2-3 tygodniach wiedziałem, że nie wszystkim pasuje mój przyjazd tutaj – jeszcze że pokazałem się z trochę za dużym, dobrej marki autem.
To wydawał się dobry kierunek, ale transfer miał miejsce dość późno, bo na początku sierpnia. Wtedy w Polsce kończyliśmy przygotowania do rundy, a pan je dopiero miał zacząć.
Zgadza się. Dostałem indywidualny trening uzupełniający jednostki, od trenera przygotowania fizycznego, którego bardzo niemiło wspominam. Leszek Dyja, pracuje tam zresztą cały czas. Mentalnie strasznie słaba postać, nie mówię, że jest złym trenerem, ale nie było mowy o szerszym horyzoncie współpracy, kompletny zaścianek. Nie chciał mnie wysłuchać, wiedziałem, że muszę sporo nadrobić, ale też zdawałem sobie sprawę jak trenowałem przez lata – i byłem przekonany, że to co on mi dawkuje, sportowo mnie zabije. To właśnie jedna z osób, która na dzień dobry wykazała dużą antypatię w moim kierunku. Zamiast pomóc, wbijał gwoździe w piłkarską trumnę. Nie mogłem przez całą jesień się odkręcić i byłem swoją postawą zdruzgotany, ale miałem pewność, dlaczego tak jest.
Chwilę potrenował pan też pod okiem Tomasza Fornalika.
Przyznam szczerze, że prawie nie rozmawialiśmy. Fajny człowiek, spokojny i podobało mi się jego podejście do drużyny, ale sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie wiedział, że przyszedłem do zespołu. Sygnał był nieciekawy – ale ogólnie ocenię go pozytywnie, natomiast w elementy szkoleniowe nie będę wchodził.
Kończy pan przygodę z Ruchem, przez pół roku nie może pan znaleźć klubu – dla piłkarza wieczność. Jak można utrzymać formę?
Nie można. Zawodnik nie utrzyma się w formie, choćby stanął na głowie – trzeba być w treningu. Ćwiczyłem indywidualnie w Klubie Kokosa, rozwiązałem kontakt z winy klubu i pojechałem trenować z Wartą Poznań, ale to nie było to samo. Straciłem formę, ale najważniejsze to zachować zdrowie i kondycję. Czucie piłki zanika, ale szybko wraca po kilku treningach i meczach, natomiast motoryka – o to najbardziej dbałem i przycisnąłem jeszcze mocniej w grudniu, gdy pojawił się temat Widzewa. Montowano wtedy zespół, który miałby utrzymać Ekstraklasę dla Łodzi, ale niestety nie wyszło. Do dzisiaj tego żałuję, gdyż było tam fantastycznie – ale znów pojawił się temat błędnego doboru trenera przez działaczy, bo sprowadzał mnie tam Pawlak, a kiedy już przyszedłem, to pracowałem ze Skowronkiem. Zbyt dobrze nam się nie ułożyło.
Dlaczego?
Trener zamiast zbudować dobre relacje ze starszymi zawodnikami, na dzień dobry po okresie przygotowawczym zaczął wysyłać niepokojące sygnały, choćby do mnie i Marcina Kaczmarka. Miał pretensje o treningi, często krytykował przy całej drużynie, brakowało nici porozumienia i wiedziałem że będzie pod górkę. Tak też było. Pierwsze spotkanie zagrałem dosyć obiecująco, ale nagle wypada lewy obrońca i trener mnie tam przesuwa, gdzie poszło mi zdecydowanie słabiej niż na prawej stronie. Ląduję na trzy mecze na ławce, przy braku sensownych argumentów. Mało tego – w jednym meczu Skowronek wystawił pięciu obrońców, a na prawym boku lewego pomocnika Kaczmarka. Potem się mnie spytał, czy mu pomogę w szatni – szczerze, dla mnie to była kompromitacja. Nie do końca rozumiał piłkarzy, zawsze powtarzał że kiedyś chciał być dobrym zawodnikiem, ale mu się to nie udało – a mnie to nie interesowało, bo chciałbym współpracować z dobrym trenerem, a nie teoretykiem. Później jakoś sobie z nim poradziłem, a bracia Bortnik świetnie mnie przygotowali do gry – to bardzo dobrzy trenerzy i w przeciwieństwie do tego z Chorzowa, chcieli mi pomóc. Odzyskałem wigor, ale znów złapałem kontuzję i czułem, że mocno utrudni mi to znalezienie klubu w Ekstraklasie.
Pojawiła się Bytovia.
„Pojawiła się” to za dużo powiedziane. Byłem w trudnej sytuacji, bo znowu startowały przygotowania – koniec czerwca, ja bez żadnego wyboru, a telefon milczy. Widziałem, że jest nieciekawie. Szukałem kontaktu, dzwoniłem po pierwszoligowych klubach, w końcu padł pomysł, żeby odezwać się do trenera Janasa, którego znałem z Wronek. Udało się nawiązać współpracę, ale jak już tam pojechałem, to wiedziałem, że dobrze nie będzie…
Dlaczego?
Po prostu do głosu dochodzi podświadomość – daje ci znać doświadczenie, czy to jest dobry ruch, zawsze odbierasz jakieś sygnały. A tam pierwszego dnia wiedziałem, że jest źle – podobnie było w Chorzowie, pierwsze spotkanie i prezes coś powiedział nie tak, ja myślę – o kurde, będzie trudno. Wszedłem do tej Bytovii i jest rzeczywiście słabo, źle wyglądałem piłkarsko, podobnie drużyna. Janas też był trochę wypalony, bo nie udało mu się kompletnie wycisnąć jakości z drużyny.
Ale to musi być strasznie przykre dla mistrza Polski, dzwonić po klubach żeby go wzięli?
Oczywiście, że jest to trudne, ale trzeba się w tym odnaleźć, schować ego do kieszeni i spojrzeć na realia. Mam małe dzieci, zapomniałem o dumie i wydzwaniałem. Robiłem to już, gdy odchodziłem z Lecha, a potem praktycznie co pół roku. Jest to słabe, ale się tego nie wstydzę, bo nie jestem zawodnikiem, który zarobił kupę milionów i może być pyszny. Nastały trudne czasy dla piłkarzy, nie ma już tak, że podpisywałeś kontrakt na pięć lat i premie były za wszystko. Złote lata się skończyły.
Nie miał pan menedżera? Niektórzy mają tak obrotnych, że do teraz się wożą w Ekstraklasie.
To kolejny powód, dlaczego wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Wybory menedżerów to były zawsze totalne pudła, miałem ogromnego pecha – z czystym sumieniem mogę to powiedzieć. Powierzałem swoje sprawy niewłaściwym ludziom, z jedną firmą z Poznania skończyłem w sądzie, straciłem kupę pieniędzy za to, że oni tylko czekali, aż podpiszę gdzieś kontrakt. Mieli to zagwarantowane w umowie, bo wcześniej zaryzykowałem. Gdy trafiłem do Chorzowa, nawet do nich nie zadzwoniłem: „chodźcie, jedziemy podpisać umowę”, bo przez kilka miesięcy nie zrobili nic.
To jak wyglądała ta „współpraca”?
Z Fabryką Futbolu związałem się umową w listopadzie 2011 roku. Byli nastawieni na prowizję z Lecha, bo żyli w przekonaniu, że tam zostanę, a już wtedy sygnalizowałem chęć wyjazdu za granicę. Mówisz komuś, co chcesz robić, ewidentnie mu to potwierdzasz co chwilę – jest taki plan i marzenie, więc szukamy klubu poza krajem. Jednocześnie przebiegały negocjacje z Lechem, ale głęboko przemyślałem tę decyzję i przekazałem swoje sugestie. Oni nic sobie z tego nie robili, nie przedstawili mi żadnej oferty. No, dzwonili w marcu w sprawie Ruchu, ale jak miałem wtedy tam iść, skoro na stole wciąż leżał kontrakt z Lechem? Zresztą, po to mówię “zagranica”, żeby iść za granicę, a nie do innego polskiego klubu. W Ruchu podpisałem potem umowę, bo pomógł mi inny działacz, ale pojechałem tam i sam negocjowałem kontrakt. Niestety, miałem z agencją ważną umowę i oni to z zimną krwią wykorzystali, zyskując spore odszkodowanie.
Ale zagranica się nawet pojawiła – był pan na testach w FC Nantes.
Zimą, ale też pan menedżer się nie popisał – dwudniowe testy na drugim końcu Europy, przelot samolotem, dwukrotna przesiadka i w sumie osiem godzin podróży. Wiedziałem, że to nie ma większego sensu, ale poleciałem, bo chciałem zobaczyć, jak to wygląda. My dopiero startowaliśmy z okresem przygotowawczym, więc nie byłem gotowy – wracałem po kontuzji. Odstawałem fizycznie, oni byli już w sezonie – w trakcie małych gier wychodziły braki w mocy, dynamice i wytrzymałości, po tym treningu zdałem sobie sprawę, że mogę się pakować. Ale chciałem sprawdzić, jak prezentuje się zaplecze Ligue 1. Krótko – takie testy nie świadczą dobrze o menedżerze, bo to tylko dwa dni, plus ja wykończony po podróży. Był też inny człowiek, który próbował mi pomóc, ale jak upadł temat z drugiego zagranicznego klubu, to przepadł jak kamień w wodę.
Jaki to był zespół?
Fortuna Düsseldorf. Długo przeciągali rozmowy, a ja zaryzykowałem i nie podpisałem umowy w Poznaniu. Chciałem spróbować sił gdzie indziej, bo mnie obserwowali, ale w końcu nie wyszło.
Został pan na lodzie – nie wyszła zagranica, nie wyszło też z Lechem.
Pewnie grałbym w Poznaniu do dzisiaj, ale to tylko gdybanie – byłem sześć lat w Lechu i zdobyłem wszystko, co było do zdobycia. Nadszedł czas zmian, odszedł między innymi dyrektor Pogorzelczyk i prezes Kadziński, a przyszedł choćby młody trener Rumak. Ja wtedy miałem 29 lat, znałem swój charakter i czułem się mocny – szukałem nowych wyzwań, chciałem, żeby poprzeczka wisiała jeszcze wyżej. Czułem, że będę w stanie ją przeskoczyć. Oczywiście to była ryzykowna decyzja, ale nie żałuję jej i nie mam do siebie pretensji. Rozmawiałem z wieloma osobami, mówili: co ty robisz, zostań i podpisz, super warunki ci dają. Ale byłem święcie przekonany, że muszę zaryzykować z tą Fortuną. Niektórzy ludzie wolą stabilizację i bezpieczeństwo, ale ja wtedy tak nie zdecydowałem.
No i trzy lata później jest pan na meczu bezrobotnych.
Tak, to była inicjatywa Polskiego Związku Piłkarzy, mecze dla zawodników bez kontraktu. Brzmi to słabo, ale pomysł fajny i udało nam się pojechać na turniej finałowy – choć ostrzegano nas, że nawet jak tam się dostaniemy, to nie ma co oczekiwać cudów, bo zbyt wielu zawodników klubu nie znajdzie. No i rzeczywiście, w ogóle mi to nie pomogło w transferze – jedynie w byciu pod grą, odświeżyłem też psychikę i dostałem pozytywny bodziec. Każdy, kto znajdzie się w podobnej sytuacji jak ja, powinien z tego skorzystać.
Można było tam spotkać piłkarzy z niezłym CV, słyszałem o Jirim Jarosiku?
To prawda – reprezentant Czech, kiedyś piłkarz Chelsea. W innych krajach ta inicjatywa jest bardzo popularna i wielu zawodników z niej korzysta, jeżdżą na normalne obozy – wygląda to profesjonalnie. My tego nie mieliśmy, jedynie trzy dni przed meczem spotkanie, potem dwa treningi – prowadził nas trener Sowisz z Wodzisławia Śląskiego. W finałach widziałem kilku świetnych zawodników i choć nazwisk nie pamiętam, to naprawdę imponowali. Ze mną w drużynie grali choćby Maciej Mielcarz i Piotr Kuklis, reszta występowała w niższych ligach, więc super team to nie był, ale chłopacy kumaci i ambitni.
Rzeczywiście transferu nie było, bo wylądował pan w Formacji Port 2000 Mostki.
Klub położony obok Świebodzina, to już było, jak osiadłem pod Poznaniem i wiedziałem, że w piłkę na poważnie nie pogram. Zadzwonił prezes i nie ukrywam – zapłacił taką sumę, że długo się nie zastanawiałem. Wiejski zespół, ale na pewno nie wiejskie pieniądze. Kolejna sytuacja, gdy człowiek nie może się unosić honorem, siedzieć w domu i żyć z oszczędności, których zresztą nie było za dużo, bo wybudowałem dom. Nie zastanawiałem się nawet pięciu minut.
To była trzecia liga, ale z ambicjami?
Tak, ale właściciel się potem wycofał. Stwierdził, że nie będzie finansował takimi środkami jak dotychczas.
Szukam momentu, kiedy pana forma poszła drastycznie w dół i postawiłbym chyba na zwolnienie Zielińskiego, za którego przyszedł Bakero.
Tak, wtedy forma spadła – złapałem też znowu kontuzję, ale potem odbudowałem się i u Rumaka grałem wszystko. W tym okresi, kiedy odrabialiśmy stratę do pucharów. Dopiero pod koniec zostawałem na ławce, gdy już było wiadomo, że z Lecha odejdę. Co do Bakero – wbrew wielu opiniom oceniam go pozytywnie, bo on pokazał mi inny wymiar bycia trenerem, co było dla mnie bezcenne. Doznałem kontuzji kolana, a on mnie traktował jakbym był najważniejszym zawodnikiem w drużynie, mówił to przy chłopakach, powtarzał w gazetach. Niesamowite, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem – chciałbym, żeby więcej trenerów tak do tego podchodziło, na rehabilitacji paliłem się do pracy, a wiadomo, jak tam jest – nudno i ciężko. Wróciłem do zdrowia, a wtedy on dał sygnał: Marcin – będzie praca, będzie granie. Koniec z głaskaniem, tylko normalna sportowa relacja. Super doświadczenie, uczył innej mentalności, spokoju w grze, szukania lepszych rozwiązań. Oczywiście mimo wszystko wiele mu zabrakło, by zostać klasowym trenerem.
Z perspektywy czasu – ma pan do siebie o coś pretensje?
Nie mam. Powierzyłem karierę niewłaściwym menedżerom, ale ciężko siebie winić, bo tacy się akurat wtedy pojawili. Nie mam też żalu, że odszedłem z Lecha. Nigdy nie odpuściłem pracy, w żadnym klubie nie zawaliłem, w Chorzowie biegałem po parkach, w Bytowie miałem treningi indywidualne. Co może więcej piłkarz zrobić? Szukałem formy, ale samą ciężką pracą czasami do sukcesu się nie dotrze.
Był pan lepszym piłkarzem, czy jest biznesmenem?
Piłkarzem, zdecydowanie. W biznes dopiero wchodzę i każdy kolejny krok pokazuje, ile pracy i wyzwań jest przede mną. Na szczęście mam wspólnika, który w tej dziedzinie jest bardzo dobry, ale tu też trzeba włożyć sporo determinacji. Ważna sprawa: trzeba wszystkiego pilnować, bo nikt tego za ciebie nie zrobi. Złapałem bakcyla, czuję chęć, by się w tym sprawdzić. Jesteśmy nad morzem z boku większego kurortu – Mielna, konkretnie w Mielenku, taka spokojna okolica. Chcemy stworzyć fajną jakość, wejść na rynek z przytupem, bo jest na to koniunktura. Czekamy na turystów.
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyK