Pojedynek najlepszej ofensywy świata z najlepszą defensywą świata to trochę jak filozoficzny dylemat “Co się stanie, jeśli siła, której nic nie może zatrzymać, spotka się z obiektem, którego nic nie może poruszyć?”. Rozwiązania tej zagadki wciąż nie znamy, do jej rozstrzygnięcia potrzebny będzie rewanż na Vicente Calderon, jak na razie wiemy natomiast: po pierwsze, że to był mecz, którego nikt prędko nie zapomni. Po drugie, że mamy ochotę, aby Atletico – Barcelona zaczynało się za pięć minut. Po trzecie, że sędzia Felix Brych powinien sędziować maksymalnie w lidze szóstek.
Do pewnego momentu Atletico układało się wszystko. Byli tak wszędobylscy ze swoim pressingiem, że odwlekaliśmy wypady sprzed telewizora w obawie, że nawet na korytarzu czy w kuchni znajdą się żołnierze Cholo polujący na piłkę. Barcelona coś tam stworzyła, ale z naciskiem na “coś tam” – stery od meczu trzymali goście. To oni nadawali ton, to ich plan brał górę. Gol Torresa nie był żadnym przypadkiem, a konsekwencją żelaznej dyscypliny i znakomitej gry.
Problem w tym, że ten sam Torres wkrótce zwariował. Niegroźna sytuacja, taka, w której niejeden napastnik zajmuje się sprawdzaniem wiązania butów, a El Nino bezpardonowo atakuje w nogi rywala i zarabia w pełni zasłużoną żołtą kartkę – drugą w tym meczu, a więc czerwoną. Atletico jeszcze do końca pierwszej połowy trzymało fason, ale po zmianie stron…
Po zmianie stron mecz potoczył się tak, by jedni i drudzy mogli pokazać swoje najlepsze atuty. Barca dostała tyle miejsca, że mogła poczuć się jakby grała na lotnisku: Atletico okopało się na szesnastym metrze. Wróciło się tak głęboko, że znowu baliśmy się odejść sprzed telewizora, tym razem w obawie, że aż na korytarz czy kuchnię została zepchnięta ich linia obrony. To pozwoliło Barcelonie rozwinąć skrzydła – była przewrotka Messiego. Potężna bomba Neymara w poprzeczkę. Był atak za atakiem, z polotem, z fantazją, były szeroko zakrojone testy najrozmaitszych broni piłkarskiego arsenału.
Ale postawieni w ekstremalnej sytuacji mistrzowie destrukcji heroicznie się bronili. Grać w dziesiątkę na Camp Nou, grać cały czas na linii pola karnego – przecież to scenariusz pod masakrę. Pod rozstrzelanie. Wypięcie czterech liter. Dla każdej innej drużyny byłby to wyrok, ale Atletico pozwoliło na “tylko” dwie bramki, co z przebiegu meczu, po wzięciu uwagi na to jak wysokie tempo i siłę rażenia uruchomiła Barca, może być postrzegane jako wytrzymanie naporu, jako sukces.
I jest tylko jeden zasadniczy problem z tym trzymającym na skraju fotela widowiskiem. Nazywa się Felix Brych. Podczas oblężenia dwa razy mury Atletico zadrżały, a za każdym razem za sprawą Suareza. Jasne, drugi gol to czysta klasa, uderzył głową tak mocno, że jakby Oblak złapał piłkę to i tak wpadłby z nią do siatki jak w japońskiej kreskówce, ale przecież Suarez dał wcześniej arbitrowi dość argumentów, by już go nie było na boisku.
Sytuacja z pierwszej połowy – Suarez kopie rywala bez piłki. Sytuacja z drugiej połowy – tym razem atak na twarz rywala.
How the fck didn’t Suarez get a straight red for this blatant kick???
Not even a caution?!#FCBAtleti pic.twitter.com/9OdRQdfXgn— Formerly Gza (@GoonerManN5) 5 kwietnia 2016
Luis Suarez’in Felipe Luis’e attığı yumruk sonrası ”sarı kart” gördü. pic.twitter.com/KVGSXF79nI
— Serdar ŞENEL (@TSerdarS) 5 kwietnia 2016
Takie zagrania, a dograł mecz, skończył go z zaledwie jedną żółtą kartką. Można dyskutować z jedną czy drugą sytuacją, ale nie można z tym, że łącznie zasłużył na czerwony kartonik. Czego wymagać jednak od arbitra, który swego czasu uznał słynną na cały świat bramkę-duch Kiesslinga, kiedy Niemiec “strzelił” przez rozerwaną boczną siatkę? I mimo to w ręce arbitra zdolnego do takich arcykatastrof powierza się takie piłkarskie święto. Czarna komedia.
To mecz, po którym obie strony będą umiarkowanie rozczarowane, a zarazem umiarkowanie zadowolone. Barca marzyła pewnie o wyraźnej przewadze przed rewanżem, tymczasem wygrana 2:1 z pewnością taką nie jest. Mogło być jednak znacznie gorzej, bo przy stanie 0:1 grali źle, zżerała ich niemoc – pachniało wielką stypą i pierwszymi od kwietnia 2003 dwoma porażkami u siebie z rzędu. Natomiast bez względu na zapowiedzi Cholo wielu kibiców Atletico wzięłoby taki rezultat w ciemno, bo tu jeszcze wszystko może się zdarzyć, a jeden gol zmieni układ sił. Zarazem jednak prowadzenie i wytracenie rytmu wyłącznie przez głupotę Torresa pozostawia niedosyt, boli.
Tak czy inaczej na drugi mecz mamy tylko jedno życzenie: poprosimy kompetentnego jegomościa z gwizdkiem. Wszystko inne składniki pod wielki mecz są podane na tacy.