Można powiedzieć, że bestia przebudziła się w najlepszym możliwym momencie. Nemanja Nikolić wcisnął dwie sztuki na gorącym terenie w Poznaniu i poprowadził Legię do niezwykle ważnego zwycięstwa, być może kluczowego dla całego sezonu. Żeby jednak przebudzić się, wcześniej trzeba spać, a nawet ta kwestia w przypadku warszawskiego napastnika budzi kontrowersje. Z takim postawieniem sprawy nie zgadza się chociażby sam Nikolić, który po meczu deklarował, że żadnego kryzysu nie było, bo przecież w międzyczasie zaliczał asysty.
Z jednej strony trudno się z Węgrem nie zgodzić. Jego okres bez gola w lidze wyglądał przecież następująco:
– z Zagłębiem asysta przy trafieniu Kucharczyka,
– z Ruchem “asysta” przy samobójczym trafieniu Oleksego,
– Z Termaliką bez asysty,
– Z Górnikiem Zabrze efektowna asysta przy trafieniu Prijovicia,
– Z Cracovią asysta przy trafieniu Guilherme.
Patrząc przekrojowo, w siedmiu wiosennych meczach w lidze – gdzie w pięciu Nikoliciowi przypisywano dołek formy – Legia zdobyła piętnaście goli, a Węgier miał swój udział przy ośmiu, czyli przy większości. W ofensywie nic zespołowi nie dał jedynie w feralnym meczu z Termaliką, gdzie wszyscy zaprezentowali się fatalnie. Inna sprawa, że nawet w Niecieczy był bliski szczęścia, bo trafił przecież w poprzeczkę. Jakkolwiek spojrzeć, dobrze by było, gdyby większość naszych ligowców potrafiła na co dzień notować takie liczby, jak Nikolić w swoim kryzysie.
Wydaje się więc, że Węgier jest tu ofiarą swojej własnej dyspozycji. To, co dla innych jest sufitem, dla niego jest podłogą. Dość napisać, że wczoraj w Poznaniu ustrzelił swojego 25. gola w sezonie, co oznacza, że w XXI wieku nie było w naszej lidze lepszego strzelca. A jeżeli spojrzymy szerzej, czyli na ostatnie 65 lat, okaże się, że tylko raz komukolwiek udało się strzelić więcej goli. A konkretnie, Markowi Koniarkowi w sezonie 1995/96. A i w tym przypadku mamy wrażenie, że były napastnik Widzewa ze swoimi 29 trafieniami ostatecznie nie wytrzyma starcia z Nikoliciem.
Węgier jest więc napastnikiem, jakiego nie było w Polsce od dziesiątek lat. Snajperem, któremu po 28 meczach w Ekstraklasie został już tylko jeden klub (Pogoń), któremu nie strzelił gola. A przecież Legia przed końcem sezonu jeszcze dwukrotnie zmierzy się z “Portowcami”, także zdobycie ostatniego skalpu jest tu jak najbardziej realne. Jeżeli więc napastnik takiego kalibru zalicza pięć meczów bez gola, a drogi do siatki szuka przez przeszło 500 minut, to z pewnością jest to jakieś odstępstwo od normy.
Inna sprawa, że Nikolić w ostatnim czasie po prostu – no może poza meczem Pucharu Polski, w którym rozstrzelał Zawiszę – nie błyszczał. To nie jest typ napastnika, który wykona kilka efektownych dryblingów w meczu lub – po wycofaniu się do drugiej linii – będzie rządził na rozegraniu. Rzecz jasna Węgier potrafi tak grać, ale najlepiej czuje się w wykończeniu i naprawdę błyszczy tylko kiedy trafia do siatki. W Nikoliciu najbardziej efektowna jest jego efektywność. A w meczach, w których nie strzela goli, cholernie trudno jest mu pozostawić po sobie równie dobre wrażenie.
Kibice Legii mogą się więc cieszyć, że wrócił stary, dobry Nikolić. Zawodnik, który zamiast asystować, aplikuje rywalom pięć goli w cztery dni. I to właśnie taka postawa decyduje, że okresy pięciu spotkań z czterema asystami mogą być u niego postrzegane jako obniżenie formy.
Fot. FotoPyK