Jeśli Maciej Wilusz obudził się dziś w nocy zlany potem i z krzykiem na ustach, zapewne przyśnił mu się dokładnie taki występ w meczu z Legią, jaki kilkanaście godzin później zaliczył. Można bawić się w eufemizmy i szukać wymówek, ale można też nazwać rzeczy po imieniu: to był koszmarny mecz w wykonaniu środkowego obrońcy. Oczywiście nie siedzimy w głowie piłkarza, jednak nie ma trzeba mieć magistra z psychologii, by stwierdzić, że to właśnie pod jego kopułą zaszły procesy, które się do tego mocno przyczyniły. A umiejętność radzenia sobie z presją w klubie pokroju Lecha jest przecież niemal tak ważna jak cechy typowo piłkarskie.
No bo umówmy się – znamy gościa i wiemy, co potrafi. Na przykład wiemy, że piłka mu szczególnie nie przeszkadza. Wiadomo – komfortowo się z nią nie czuje, najlepszymi przyjaciółmi raczej nie zostaną, ale dramatu nigdy nie było – oddanie do najbliższego, ewentualnie laga i spokój, czyste papcie. Dziś jednak był właśnie dramat. Decydujący mógł być błąd z początku spotkania, który nie skutkował wprawdzie utratą bramki, ale podniósł wszystkim ciśnienie – obrońca miał sporo czasu na rozegranie, ale za daleko wypuścił sobie piłkę i musiał ratować się wślizgiem (skończyło się zablokowanym strzałem Borysiuka).
No i już do końca meczu Wilusz był tak elektryczny, że można by skorzystać z jego usług, gdyby na stadionie wysiadło zasilanie. Stanęło na jednej asyście przy golu Nikolicia, ale równie dobrze mógłby on zakręcić się w okolicy wyczynu Linettego z meczu z Termaliką. No a w obronie szału zdecydowanie również nie było, Lech ma w sumie szczęście, że dobry mecz zagrał Arajuuri.
To było znaczące 90 minut. Kilka dni temu umieściliśmy Wilusza w zestawieniu największych przegranych przerwy zimowej. Uzasadnienie: lepiej samemu grać w Koronie, niż z ławki oglądać, jak w Lechu gra Kamiński. Po raz kolejny postawiliśmy tezę, że Wilusz, który ma za sobą przyzwoitą rundę w Kielcach, nie jest piłkarzem na miarę Lecha. Średniak – tak, ale czołowy klub – nie. Jan Urban spróbował – decydując o skróceniu wypożyczenia – udowodnić coś innego i się na tym przejechał jak na skórce od banana – zarówno w Bielsku, jak i dzisiaj.
I raczej nie liczylibyśmy na to, że do trzech razy sztuka.
Fot. FotoPyK